26.10.2009

11

Po całym dniu spędzonym w samochodzie, po weekendzie spod znaku rodzinnych odwiedzin, po dwóch kursach z garażu do domu (bo na raz nie da się zabrać walizki, torby z kosmetykami oraz trzydziestu słoików z przetworami, pięciu porcji pierogów, dziesięciu porcji kotletów i pudła wypchanego szarlotką, nawet przy pomocy czterech rąk)… A więc po tym wszystkim docieramy w końcu do domu. Nie chce mi się nawet myśleć o upychaniu tego w lodówce, zamrażarce i szufladach. Zrzucamy cały balast na podłogę w przedpokoju. Resztką sił docieramy do sypialni i padamy na łóżko.
To znaczy ja padam. Mąż pada na krzesło i odpala komputer. Ostatecznie nie widział go całe dwa dni, jakim więc prawem w ogóle się dziwię?
- Chodź tu do mnie... – wydobywam z siebie krótkie polecenie domagając się przytulenia i ledwo podtrzymuję opadające powieki.
Nie czekam ani chwili. Błyskawicznie zjawia się przy mnie i oplata mnie ramionami.

- Ale fajnie... – wzdycham – potrzebuję sobie tak spokojnie, w ciszy poleżeć i się zresetować… tak chociaż 5 minut...
- OK - odpowiada mąż i układając mnie sobie na ramieniu szybko dodaje – Daj stoper.

19.10.2009

10

Wypiliśmy na dobranoc po piwie.
On zasypia, ja wchodzę do pokoju z nieco za dużą siłą bezwładności. Dziarsko stawiam stopy, tupiąc piętami o podłogę. W efekcie jadę kilka centymentrów na leżącym przy łóżku dywaniku. Nie padam, ale jestem przekonana, że tak czy inaczej należy mi się zainteresowanie. On ani drgnie.
- Aaa...! – jęczę – O mało się nie zabiłam, a ty nic!
- Co się stało?
- Poleciałam na tym cholernym dywanie!
– uskarżam się.
- To ty k***a jakiś Alladyn jesteś!

16.10.2009

9

Od dłuższego czasu zmagam się z o wiele za długo zaległą pracą, w związku z czym chodzenie spać w godzinach porannych, wstawanie w popołudniowych i utrata kontaktu z rzeczywistością są zupełnie oswojonymi już przeze mnie atrybutami codzienności. Załatwienie części spraw, jak małe poprawki w umowie z operatorem telefonii komórkowej, zostawiam więc mężowi, bo sama nie czuję się na siłach ani by o tym pamiętać, ani by wgryzać się w szczegóły, z którymi wypada się zapoznać przed ewentualnymi działaniami. Mąż spisuje się dzielnie, dowiaduje się – ze wszystkimi detalami – co, kiedy i jak należy załatwić i pewnego popołudnia informuje mnie, że najwcześniej za 2 tygodnie. Ma to związek z okresem rozliczeniowym, który musi się zamknąć, rozpocząć, albo coś. Nie istotne. Dziękuję mu w każdym razie za odbarczenie mojej głowy i skuteczną działalność.

Dwa dni później, z lekką nutką pretensji w głosie pytam, czy już dokonał zmian w umowie; bo przecież obiecał. Mąż patrzy na mnie z nieskrywaną obawą o to, czy aby na pewno ze mną wszystko dobrze. Jego mina błyskawicznie przywraca mi pamięć. Zdobywam się nawet na słowo "przepraszam", bo ostatecznie sobie nie zasłużył.
- Zrozum... Wiesz jaka jestem ostatnio zakręcona – umartwiam się nad sobą, by złagodzić skutki uboczne mojego roztargnienia.
- No... – zgadza się mąż – jak kozi bobek.