25.02.2010

25

- Czy przy poprzednim badaniu dziecko było grzeczne...? – pyta lekarz, z wielką uwagą wpatrując się w monitor i wprawnie manewrując głowicą usg po moim brzuchu.
- No tak nie za bardzo – zeznaję zgodnie z prawdą i czuję się jak na pierwszej wywiadówce, na której zaraz usłyszę, że wychowałam terrorystę – na początku badania tak jakby... stał na głowie.
- No właśnie. Teraz też nie ułatwia nam sprawy. O, widzi pani, wie gdzie się schować!

Po kilkunastu minutach negocjacji, po kilku próbach zrobienia ujęcia spod moich żeber, dziecię ostatecznie decyduje się rozwinąć białą flagę i pozwala się obejrzeć. I objawia się w pełnej krasie. I bezwstydnie obwieszcza światu, że owszem, wciąż i nadal, niezmiennie, pozostaje mężczyzną.
- Na 100% – mówi lekarz i obrysowuje wskaźnikiem myszy dowód rzeczowy. Oddala tym samym moje obawy, że jednak będzie trzeba pogodzić się z warkoczami i falbanami.
Synuś mamusi.

Zachwyty płynące z ust doktora i jego asystentki nad wzorcowym rozwojem syna powodują, że puchnę z dumy i już na dobre rozpoczynam proces idealizacji własnego potomstwa. Instynkt, hormony… jak zwał, tak zwał, ale faktem jest, że cały ten system działa. Dopóki jego działanie objawia się tylko w taki sposób, mogę się na to wszystko pokornie zgodzić. Ciążowego wyprostu zwojów mózgowych wciąż wystrzegam się jednak jak ognia. Dlatego też w dalszym ciągu nie pieję na widok obcych dzieci, nie pożeram wzrokiem mikroskopijnych ubrań i obuwia ani nie seplenię, gdy przemawiam do brzucha. Bo czasem jednak przemawiam.
I niech tak zostanie, bardzo proszę.

Ponieważ połówkowe usg wypada pozytywnie, gdy tylko opuszczamy mury kliniki, mąż uwodzicielsko pyta, czy dam się porwać na kawę. Daję się, przyznać trzeba, zupełnie łatwo i chwilę później kelnerka z posępną miną stawia przede mną przepiękny "omlet norweski". Ze wszystkich smaków, które zawiera – a więc od orzechów laskowych, poprzez lody, prażone migdały i bezę, a skończywszy na owocach egzotycznych - najbardziej odpowiada mi niewielki plaster kiwi. Rozpływam się nad nim i tym samym otwieram nowy rozdział w życiu. Sezon na grejpfruty odchodzi w niepamięć. Nadeszła era owocowego nielota. Kiwi rządzi.

23.02.2010

24

Feriowe wieczory u jego teściowej, od niedawna także przyszłej babci D., mijają pod znakiem Szkła Kontaktowego (które z powodzeniem zastępuje nam standardowe wiadomości) i przyjemnych kolacyjek ze śródziemnomorskimi akcentami (przyszła babcia uwielbia, my też; poza tym, gdy za oknem pół metra śniegu, trzeba się jakoś pocieszać, by nie popaść w zimową depresję). Dziecko uaktywnia się wyraźnie zaraz po kilku pierwszych kęsach jedzenia i wierzga nieprzerwanie do zakończenia biesiady. Zadowolone, wydaje się. Obojgu nam to zresztą odpowiada. Dobrze wiedzieć, że jest.
Zmysł smaku dziecka jest teraz rozwinięty lepiej niż kiedykolwiek później w ciągu całego życia – maluch ma więcej kubków smakowych niż dorosły człowiek! – czytam w internetowym przewodniku po ciąży – Znajdują się one nie tylko na języku, ale także na podniebieniu, na wewnętrznej stronie policzków oraz w gardle. Potem będą stopniowo zanikały. Do małego smakosza docierają smaki wszystkich potraw zjedzonych przez mamę. Ich aromaty przedostają się bowiem do wód płodowych. Ach tak. Więc to stąd ta radość.
Zaraz po tym, gdy syn dobija do swojej pierwszej w życiu osiemnastki (na razie liczonej w tygodniach, ale nie będę drobiazgowa), dostaję od niego porządnie w kość. Doprawdy, nie musi wracać nad ranem z pijackiej imprezy, by zapewnić mi nie wiem już którą z rzędu nieprzespaną noc. Wystarczy, że swobodnie i intensywnie rośnie, a wraz z nim – moja macica. Ostry, przenikliwy i zwyczajnie nieznośny ból budzi mnie średnio 2-3 razy nocą i przypomina o sobie co najmniej raz dziennie. Z dolegliwości towarzyszących: mdłości i zimne poty. Poziom atrakcyjności tego typu zjawisk – zerowy. Pomaga tylko chodzenie, więc zaciskam szczęki i drepczę. O pierwszej w nocy, o czwartej nad ranem czy o szóstej wieczorem. W mieszkaniu brakuje mi już metrów, krążenie wokół stołu po raz piąty może znudzić. Drepczę też po parkingu pod bliżej nieznanym mi sklepem w jednym z byłych miast wojewódzkich, bo prowadzenie samochodu z nagle i kompletnie obezwładnioną prawą nogą nie brzmi zachęcająco. I bezpieczne też chyba nie jest.

Dziecko więc rośnie. Co do tego nie ma wątpliwości. Jedyny plus całej tej historii.

9.02.2010

23

W urodzinowy poranek patrzę na męża, który rozkosznie się przeciąga… Otwiera jedno oko, potem drugie… Przygląda mi się badawczo, po czym leniwie rzecze:
- A ty masz dzisiaj urodziny... – i uśmiecha się, a ja już czuję, że zaraz solidnie zaskoczy mnie prezentem. – No, – ciągnie dalej, znacznie bardziej żwawym tonem - to prezent ode mnie masz już w brzuchu.
I wyskakuje z łóżka, galopując wprost do komputera.
Nie pomyliłam się, co do zaskoczenia.

Bilans...?
Generalnie rzecz biorąc, w stosunku do ostatniego roku, dodatni: plus jedno dziecko, plus 3 cm w obwodzie, plus kilogram masy ciała (circa, bo waga się zepsuła; ergo: minus jedna waga), plus nowa fryzura, plus trzy tuniki współgrające z legginsami (bo liczba par spodni, które zapinam, drastycznie maleje; minus połowa garderoby, zatem), plus tytuł magistra, zdobyty jesienią ubiegłego roku.
Że same plusy, to ciężko powiedzieć. Ale jednak, generalnie, bilans dodatni.

7.02.2010

22

Moje doskonałe samopoczucie czasem mnie dziwi. Ciśnienie 98/50 wydaje się w ogóle nie kolidować z faktem, że od rana roznosi mnie energia. I że w ogóle nie potrzebuję napić się kawy, żeby od rana majstrować przy zmywarce, preparować dwudaniowy obiad i opieprzać męża o zaschnięte na kuchennym blacie plamy z keczupu.

Za oknem zaś wciąż ten sam, monotonnie biały krajobraz. Mam dość mrozów, elektryzujących się ubrań, niecałych 30% wilgotności w mieszkaniu, lodowiska zamiast parkingu i zmieszanej z błotem soli w przedpokoju. Tegoroczna zima zdecydowanie przegięła pałę, zarówno pod kątem temperatur, jak i czasu utrzymywania się pokrywy śnieżnej.
Pociesza jedynie fakt, że słońce nie świeci już na przestrzał przez całe mieszkanie. I że wracając od fryzjera o 17:00 nie muszę być zdana na miejskie latarnie, by się przypadkiem nie potknąć, lub nie wdepnąć… w coś.

Ponieważ słodycze to ostatnia rzecz, o której w ciąży marzę, to gdy mowa o przekąskach, ograniczam się do wielozbożowych herbatników, które nie dość, że efektywnie koją głód, to jeszcze wzbogacają moją dietę o jakże cenne teraz mikro- i makroelementy. Podobno wzbogacają.
Mąż podżera. MOJE ciastka. Mimochodem podkrada jedną paczkę za drugą i naiwnie wierzy, że nie widzę. Łapiąc winowajcę in flagranti, recytuję krótki i rzeczowy ochrzan i wyrzucam, że okrada mnie i dziecko z żelaza.
- Potrzebujesz żelaza? – zagaduje mąż z anielskim uśmiechem na ustach, z których sypią się wielozbożowe okruchy – Zawsze możesz wpieprzać gwoździe. Przerobię ci kilka na opiłki, chcesz?
Nie obrażam się. Nie strzelam focha. Jestem ponad to. Zen.

Tymczasem późnym wieczorem, syn postanawia nawiązać z matką kontakt. Stuka od środka centralnie pod pępkiem, miarowo, w równych odstępach czasu, razy trzy. I już nie pozostawia wątpliwości, że może to efekt perystaltyki jelit. Zdecydowanie nie tym razem. Wydaje się być mocno poruszony dyskusją, jaką z profesorem Jackiem Bombą prowadzi Terakowska*. Też jestem poruszona, szczególnie konkluzjami kompletnie od czapy, które co jakiś czas sadzi pisarka. I boli mnie, że po zachwycie nad "Poczwarką" i "Ono", zderza mnie ta osoba ze swoimi dość specyficznymi przekonaniami. Postanawiam jednak zacisnąć zęby i dotrzeć do ostatniej strony.

_______________
* Być rodziną, czyli jak budować dobre życie swoje i swoich dzieci.

5.02.2010

21

O ile rzeczywiście syn jest synem, a nie dowcipną córką, która planuje spektakularny coming out w bliżej nieokreślonym czasie, to chyba mogę uznać moje ciążowe zainteresowania za dość logiczne. Posiadanie mężczyzny na pokładzie może przecież tłumaczyć totalny brak chęci na bieganie po sklepach z ciuchami. Z tymi dziecięcymi przede wszystkim. Wliczając bieganie po sklepach on-line. Mogą nie istnieć kaftaniki, mikroskopijne skarpetki, rękawiczki-niedrapki i urocze pajacyki (skądinąd, jak ci ludzie wpadają na te wszystkie nazwy…?). Nie wzruszają mnie spodnie w rozmiarze noworodkowym ani bieliźniano-różowe elementy dekoracyjne, wstawiane wszędzie, gdzie się da.
Posiadanie na pokładzie mężczyzny tłumaczy też brak wewnętrznego przymusu popiskiwania i robienia maślanych oczu na widok cudzych niemowląt. Nie mam. Wręcz odwrotnie.
Orientacja technologiczna zaś - jak najbardziej! Sterylizatory mikrofalowe, laktatory, bazy easyfix i systemy isofix, testy bezpieczeństwa fotelików, szwedzkie meble do dziecięcego pokoju (no oczywiście, że chodzi o samodzielne skręcanie), adaptery do samochodowych pasów bezpieczeństwa i wózki, wózki, wózki!
Szaleństwo.

Mąż tymczasem pochłania pstrąga przyrządzonego na parze, podanego w zacnym towarzystwie warzyw na patelnię (tak, mrożonki rządzą). Po godzinie melduje, że jest głodny i serwuje sobie porcję śledzi po staropolsku. Całość zagryza (przepija?) truskawkową activią.
Myślę, że może dobrze byłoby przy następnej okazji przystawić głowicę aparatu usg do brzucha męża, zamiast mojego.
Ten milion dolarów za męską ciążę wciąż jest aktualny...?

4.02.2010

20

W tym tygodniu możesz wreszcie poczuć ruchy dziecka – sygnalizuje mi internetowy poradnik, który niemal dzień po dniu tłumaczy mi mój stan. Błogosławiony. Zgadzam się co do sformułowania, że wreszcie, bo czekanie trochę mi się dłuży. Młody nie daje mi forów i żadnych kontaktów z bazą póki co nie nawiązuje. Przynajmniej tych fizycznych. Czekam więc, aż wreszcie…

W ogóle ciąża to chyba przede wszystkim szkoła cierpliwości. Ten 9-miesięczny projekt każe czekać na efekty naprawdę za długo, licząc według moich osobistych norm. Sprawy nie ułatwia fakt, że wciąż nie jestem w stanie gołym okiem ocenić, czy mój brzuch choć trochę zyskał na objętości. Centymetr krawiecki zatrzymał się na skoku o 20 mm sprzed miesiąca, a przyrost masy ciała zanotowany w karcie ciąży a równy 400 gramom, brzmi i wygląda co najmniej śmiesznie. Spodnie ciągle zapinam.

Pod koniec miesiąca (dziecko) waży około 120 g i jest wielkości dłoni dorosłego człowieka (ok. 16 cm) – kontynuuje poradnik.

Doprawdy, Synku, nie mam pojęcia, jak się tam mieścisz