14.12.2010

87

- Kaszel u dziecka? Zobacz, jak oczyścić nosek! – głosi reklama internetowa i przewyższa poziomem abstrakcyjności, jak wiele zjawisk ostatnio, moje możliwości intelektualne. Bo nie wiem, co ma piernik do wiatraka.




Pół godziny spaceru i zdaje mi się, że drugie tyle zachodu z ubieraniem/rozbieraniem siebie i jego (i z logistyką całej tej operacji; jak ubrać dziecko nie wchodząc do jego pokoju w zasolonych butach i jednocześnie ubrać je na końcu, żeby się nie zgrzało), montażem i demontażem wózka oraz walką z drzwiami do klatki schodowej. I patrząc na śnieżną zamieć pod budą wózka zastanawiam się, gdzie sens. Najgorsze, że nie wychodzę wcale pod przymusem. Chyba, że tym wewnętrznym, który mi każe zrobić w końcu coś innego, niż kursowanie między matą edukacyjną, kocem z ustawionym nań ikeowym pałąkiem a huśtawką.

- Czy mógłbym panią jakoś wyprzedzić? – zagaja uprzejmie starszy człowiek; ledwie go słyszę spod kaptura. Zjeżdżam pospiesznie trójkołowcem w pierwszą lepszą lukę między zaparkowanymi ciasno samochodami i grzecznie odpowiadam, że ależ oczywiście. Życie go chyba nie oszczędzało, tak myślę. Utykający, o zmęczonej twarzy. Drepcze powoli. Do bankomatu. Wyjmuje kartę, bez dłuższego namysłu wstukuje pin i podejmuje gotówkę. Uśmiecham się pod nosem. Na oko 60-letnia kobieta z niedbale zarzuconą na ramię torbą przechodzi w tej samej chwili obok, wymachując beztrosko kluczykami od samochodu, przypiętymi do kolorowej smyczy.
Budujące, ogólnie ujmując.

13.12.2010

86

Zielonkawa rzadkość w pielusze, marudzenie okołowieczorne, ręce w buzi po łokcie i potok śliny na meblach, ubraniach i podłodze. I dwa białe szpikulce na dziąsłach dolnej szczęki. Inaczej – holistyczne ujęcie ząbkowania. Mimo niewygód i uciążliwości – puchniemy z dumy na okoliczność pierwszych siekaczy potomka. Dowiadujemy się także, że co jak co, ale sfotografowanie zębów wystających ponad linię dziąseł na wysokość (niskość?) dziesiątych części milimetra proste nie jest. Wszak nie niemożliwe

Ząbkujące pisklę, pozostawione w łóżeczku na czas zainstalowania deski do prasowania w sąsiednim pokoju i podłączenia do prądu żelazka (minuta? trzy?), zasypia niepostrzeżenie. Nie domaga się przytulania, kołysania, kneblowania silikonowym sutkiem, układania w ulubionej pozycji ani w ogóle żadnych zabiegów. Tak lubię najbardziej.

Włączam, jak zwykle przy prasowaniu, vh1. Rock your baby tym razem jakby nieaktualne; baby zasnęło było i tym samym nie znajduję powodu, dla którego miałabym słuchać Puszka Okruszka czy oglądać pląsającego Boba Budowniczego. Przesiadam się o kanał niżej i ląduję w towarzystwie mtv. Królowa Życia. Niedowierzam. Odzyskuję wiarę w popkulturę.
Po czym ją tracę w tempie ekspresowym, gdy amerykańskie Czarnookie Fasolki dopuszczają się zbiorowego gwałtu na szlagierze z Dirty Dancing. Nie, żebym osobiście ten numer jakoś szczególnie ubóstwiała, ale litości…
Przełączam się na Dzień Dobry TVN, po czym wciskam czerwony klawisz na pilocie.
Prasowanie samo w sobie bywa wystarczającym zajęciem.



Jak stara, tak głupia podążam – raz – w grudniu, – dwa – w niedzielę, – trzy – samochodem do galerii. Po raz pierwszy w życiu widzę, jak zapala się czerwone światło przy wjeździe na parking. Wraz z wyjazdem granatowego audi – gaśnie i ustępuje miejsca zielonemu. I zapala się znowu po wjeździe faceta przede mną. 1400 miejsc parkingowych okupowanych. Może 1300, zważywszy na wybitnych kierowców parkujących na dwóch miejscach jednym samochodem.
W Notabene moje nozdrza przeszywa kwaśny odór niemytego człowieka. Rozglądam się na bezczelnego i próbuję namierzyć źródło. Brak obdartusa, którego od razu można by uznać za winowajcę trochę mnie przeraża – czyli, że choć się ubrali wszyscy nienagannie, to ktoś jednak zapomniał o prysznicu. Tak z tydzień temu, lekko licząc.
Gdy trawersuję zatłoczony korytarz, nieco zagubiona strasza kobiecina atakuje mnie wiechciem wysuszonych gałęzi wierzby mandżurskiej. Trzyma je za plecami i beztrosko obraca się wokół własnej osi, kosząc wszystkich w promieniu metra. Nic nie mówię. Jest mi gorąco. Obładowana słoikami ze strawą dla nieletniego i paką pieluch galopuję do trzeciej z kolei księgarni w poszukiwaniu prezentu dla seniora rodu.
- Ma pani szczęście, został ostatni egzemplarz – oznajmia zadowolony z siebie pracownik księgarni. Zanim zdążę odetchnąć z ulgą, kierowniczka uświadomi go, że to tamtem zniszczony. I że nie ma.
- W K. mają 8 egzemplarzy, w B. ileśtam, gdyby pani zechciała podjechać – informuje mnie pracownica Empiku. Zechciałam. Jadę do K., bo bliżej (i szansa, że w 10 minut ktoś wykupi 8 sztuk raczej mała) i po kilkunastu minutach tamtejsza baza danych potwierdza radosną nowinę.
- Bardzo panią przepraszam – usprawiedliwia się zaraz potem kobieta, która jeszcze przed chwilą udała się po moją książkę – ale to są zaginione egzemplarze. Są w bazie, ale ich nie ma.
Bywa, że nie obejmuję umysłem pewnych zjawisk.

Mąż zamawia książkę przez Internet.

10.12.2010

85

- kkkhhhh... – syn wprawia się we fhancuskim r. Próbuję wtórować, przedrzeźniać, ale nie dorównuję jego umiejętnościom. Dławię się i kaszlę po wyemitowaniu pierwszych dźwięków. Młody dzierży w dłoni niebieski gryzak i nie zważając na ten fakt żuje rękaw koszuli. Można go wykręcać po mniej więcej minucie. Zęby?

Na widok utartej na aksamit słoiczkowej marchwi syn doznaje nagłego podniecenia i skacze w fotelu samochodowym (który chwilowo służy nam za krzesło do karmienia), wymachuje rękoma i kopie synchronicznie nogami. Mlaszcze jęzorem i cmoka. Gdyby mógł mówić, z pewnością usłyszałabym kilka słów na temat własnej ślamazarności. Bo marchew ma być podana NATYCHMIAST. Wszelka zwłoka jest tutaj kompletnie nie na miejscu. Fakt, że warzywo występuje póki co w ilości testowej, sprowadzonej do marnych trzech łyżeczek, wcale nie polepsza sprawy. Gdyby nie mój sceptycyzm wobec przesądów, splunęłabym przez lewe ramię adekwatną ilość razy, by się to uwielbienie dla zdrowej żywności jak najdłużej utrzymało. A tak mogę tylko mieć się na baczności, by sama czegoś po drodze nie spieprzyć.



Przedszczepienne, rutynowe pomiary dziecięcia plasują je na 97. centylu w kwestii wzrostu i 93., gdy chodzi o masę ciała. BMI 18, co daje w ogólnym rozrachunku centyl 70. któryśtam. Nie wiem jak to działa, nie znam się na matematyce. Niemniej, jeśli jeszcze raz usłyszę skierowane pod adresem syna "ale grubiutki" dostanę jasnej cholery. I będę wulgarna.



Płatki śniegu wirują za oknem i być może nawet tworzą jakiś tam bajkowy obraz. Niektórym się podoba. W ogóle nieważne, że nigdy tego nie zrozumiem. Wszak mamy wolność słowa i myśli; przynajmniej teoretycznie. Dla mnie charakter dzisiejszej aury sprowadza się do bluzgów emitowanych na spacerze po odśnieżonym w kratkę osiedlu (i, co nawet bardziej prawdopodobne, do oglądania świata przez okna) oraz do kolejnego weekendu bez babci D., która już niemal ze spakowaną torbą rezygnuje z odwiedzin u wnuka.
A do maja, że tak to poetycko ujmę, zajebiście daleko.

…i spuściła nos na kwintę.

4.12.2010

84

Obstawiam, że syn obudzi się, gdy tylko otworzę przeglądarkę…
…wstukam w pasek adres bloga…
…się zaloguję…
…rozpocznę pisanie.

Otóż nie, wciąż śpi; książę. Podejmuję ryzyko obejścia się bez edytora. Dreszczyk emocji, mrr…



Na kilka minut przed popołudniową drzemką zostawiam syna w łóżeczku. Pod kołderką, równiutko ułożony, bawełniana owca przy policzku. Wzruszający obrazek. Wychodzę na krótką chwilę, po czym wracam, przywołana zniecierpliwionym postękiwaniem.
Syn leży; w poprzek. Drobi stopami po szczebelkach i tłamsi nimi ochraniacz. Po przeciwległej stronie głowa – zwieńczenie cienkiej, wygiętej w pałąk szyi – zaklinowana gdzieś między ósmym a jedenastym szczeblem. Jest jednak trochę dłuższy, niż łóżko szerokie.

- Jezusmaria!!! - emituję głośniej, niż potrzeba i ruszam na ratunek, bo na pierwszy rzut oka wygląda mi to na niemałą masakrę. Sekundę później stwierdzam jednak, że pomimo wszelkiej niewygody syn niezwykle ceni sobie przez przypadek zdobytą pozycję i z pełnym podziwem dla własnej motoryki kolekcjonuje nowe doświadczenia. Przestaję histeryzować i przyłączam się do peanów na cześć galopującego rozwoju małolata.

Leżąc na plecach, (matka, zlituj się, tej pozycji nienawidzę najbardziej!!!), syn kładzie głowę na boku, po czym odgina ją w tył, jakby za chwilę miał zamiar dotknąć czupryną do pieluchy. Wywija kończynami w szaleńczym tempie, przenosi ciężar ciała na jedną stronę i za wszelką cenę dąży do ułożenia na brzuchu. Popycham lekko palcem wskazującym zniecierpliwiony tyłek i - bęc! – cel osiągnięty. Nie, żeby opanował już czynność odwrotną – jakby nie było, pierwszą w rozwojowym kalendarzu – bynajmniej. Położenie się na plecach z własnej, nieprzymuszonej woli, raczej mu nie grozi.



Zmęczeni listopadowymi kursami po rodzinnych stronach, pakowaniem miliona tobołów i rozbudowaną logistyką wyjazdów postanawiamy kolejny weekend spędzić na własnych śmieciach. Miotana nie wiem jaką motywacją przychylam się ku myśli, by może jednak… tam i z powrotem… mały weekendzik, myk-myk…
- Ale wiesz – zagaduję męża - jak nie masz ochoty, to powiedz, nie ma problemu. Możemy zostać. Nie chcę, żebyś to robił tylko dla mnie.
- Ja, kochanie, jestem w stanie baaardzo wiele dla ciebie zrobić
– powiada z nadęciem mąż.
- O, na przykład – ilustruje po chwili wypowiedź - dziecko ci zrobiłem.



A skoro już o zrobieniu mowa…
W rok po tym, jak syn za pośrednictwem mało wyszukanego kodu kreskowego i równie mało wyszukanych objawów spod znaku porannych mdłości oznajmił, że oto jest, patrzę na czteromiesięcznego chłopca, który z właściwą sobie gracją pochłania pierwsze w życiu kęsy jabłkowego musu. Otwiera usta i zawsze w ten sam sposób krzywi się przy pierwszej łyżce. A potem zajada i popędza mnie, gdy za długo zwlekam z kolejną dostawą. Poprzestaję na trzech łyżeczkach, choć zjadłby, jak sądzę, trzy kubeczki.
Więc patrzę na tego chłopca i nadal trochę nie ogarniam… że jest, że nasz, że każdy miesiąc z nim, to jak szybkie 5 minut…
No nie ogarniam.



I wciąż śpi. Bez save’owania, bez edycji na trzy raty… Szaleje.