24.01.2011

91

Chlupot mieszanych w butli stu osiemdziesięciu mililitrów mleka modyfikowanego wprawia syna w znakomity nastrój. Wywołuje pełny szczęścia uśmiech i sprężynujące ruchy całego ciała. Gdy zbliżam silikonowy smoczek do jego ust, otwiera je pospiesznie i łapczywie wchłania kolejne łyki.

Moje osobiste dystrybutory cierpią tymczasem od zastojów, które tworzą się co rusz, mimo systematycznych sesji z laktatorem. Nie chcą dać się oszukać ani przyjąć do wiadomości nagłego spadku popytu. Nieuchronna rewolucja hormonalna w organizmie funduje mi huśtawkę nastrojów. Więc kłapię szybko powiekami, by oczy nie przeciekły i tłumaczę sobie, że przejście na probiotyczne mleko w proszku niekoniecznie jest decyzją tej samej wagi, co zrzeczenie się praw rodzicielskich. Choć się czuję mniej więcej podobnie. Spoglądam w kolejne krople mleka spływające do laktatora i opłakuję straty. Boli mnie psyche. I biję się z myślami o końcu, o tym, że syn już nigdy… Zespół odstawienny w najczystszej postaci.
W nielicznych momentach, gdy do głosu dochodzi rozsądek i wygłusza wynikłe z manii laktacyjnej objawy, doceniam spokój, jaki zapanował w jelitach syna. Wylałam kolkę do zlewu, wraz z cudotwórczym mlekiem matki. A i tak gdzieś po kątach kłapię tymi powiekami… Niepojęte.

Syn leży na brzuchu i obrzuca czujnym spojrzeniem laktator.

(W mojej wykrzywionej hormonami świadomości widzę, rzecz jasna, spojrzenie oskarżycielskie. JAK MOŻESZ??? Dokładam sobie kolejne drewienka do buchających płomieni wyrzutów sumienia i nieutulonego żalu.)

Wywija radośnie kończynami. Unosi tułów wsparty na jeszcze nieco wiotkich ramionach aż do linii pępka. Próbuje podpełznąć do pluszowego młotka, ale obraca się wokół własnej osi, otacząjąc się kręgiem plam wyrysowanych oślinioną brodą. Dzień później już pełznie, tyle że głównie bokiem. W konsekwencji schodzi z maty na podłogę i okłada panele otwartymi dłońmi, rozdając wokół tryumfujące uśmiechy. Jest dumny z siebie, jak zawsze, gdy osiąga nowy cel.

Naprawdę nie wygląda na odtrącone, porzucone dziecko. Nie pogniewam się, jeśli w końcu przyjmę łaskawie ten fakt do wiadomości.

19.01.2011

90

Miesiąc bez kolki to najwyraźniej wszystko, co syn był w stanie mi zaoferować. Półrocze za pasem, a dziecię wije się jak piskorz. Rano, wieczór, we dnie, w nocy. Dwugodzinne szarże gazów w nieletnim jelicie rozwalają dokumentnie całą, do tej pory nienagannie wyregulowaną, dobę. Syn budzi się w godzinach, w których dotychczas zasypiał, zasypia głównie wisząc na ramionach matki (czego jeszcze kilka dni temu nie praktykował) i podjada o kompletnie nieprzyzwoitej dwudziestej trzeciej tudzież piątej rano. I płacząc, wpada w kilkusekundowe bezdechy, na które nie umiem się uodpornić i reagować inaczej, niż histerią. Nienawidzę.



- 37 i sześć, prawie – obwieszcza mąż, odczytując wynik na termometrze. – Boli mnie każda kość.
Wywracam oczami, przytłoczona kolejną inwazją wirusów na nasze M i koniecznością ponownego wdrożenia nadzwyczajnych środków ostrożności. Młody wciąż nie wysmarkał do końca poprzedniej infekcji, a termin szczepienia zbliża się nieubłaganie.
Swoją drogą, nie pamiętam, byśmy kiedykolwiek wcześniej popisywali się tak kiepską kondycją układu odpornościowego. Nieprzespane noce zbierają żniwo?

17.01.2011

89

- A wiesz, kochanie, że dzisiaj jest trzynasty…? – zagajam przymilnie rzeczonego dnia, przyglądając się z rozrzewnieniem dryfującym w myślach obrazkom ze ślubu.
- No. – przepełniony uczuciem odpowiada mąż i nie odrywając wzroku od monitora pyta mono-tonem – Chcesz jakiś alkohol?



Bo piję czasem białe wino. Gdy syn śpi. I nie widzi. I nie planuje wizyt przy barze przez najbliższe dziesięć godzin.



Niebieska wanienka na wysokim stojaku robi się dla młodego przyciasna. Przykrótka, bardziej. Z kąpielowych rozrywek pozostało już li tylko rozchlapywanie roztworu mydła po łazienkowej glazurze. Leżenie plackiem w pianie i odmakanie po trudach dnia odeszło w niepamięć. Nogi syna wystają rozkosznie ponad brzeg wanny, gdy kładę go, by umyć głowę.
W niepamięć wciąż jednak nie odchodzą pierwsze kąpiele. Chyba nigdy nie odejdą. Dziki wrzask i ból serca, że go tak bezdusznie skazuję na te tortury… I zagwozdka co wieczór, czy opieka społeczna przybędzie dziś, czy następnego dnia.
Aż trudno uwierzyć własnym oczom, patrząc na uśmiechnięta, wręcz rozpromienioną gębusię małolata wkładanego do wody i pięść okładającą bez litości pianę z mydła.
Gdy sięgam po pojemnik z płynem, syn chwyta oburącz brzeg wanny, wyciągając ramiona prosto przed siebie. Chwilę później zapiera się stopami i dźwiga pupę lekko ponad powierzchnię wody, po czym osiada z pluskiem.
Stanie ogólnie jest trendy i jazzy; przy pałąku by ikea, ponad matą edukacyjną i na maminych kolanach. Trzymam chwiejny tyłek w obawie przed zwichnięciem czegokolowiek. O sztywność kolan syn dba samodzielnie.

Zaznaczyć wypada, że o ile siedzi od ukończenia piątego miesiąca i odwraca się na brzuch od ukończenia czwartego, o tyle z brzucha na plecy nie przewraca się po dziś dzień. Najwyraźniej uznał, że na tak banalną i oczywistą czynność nie przystoi tracić czasu. Kij z kalendarzami rozwoju.

12.01.2011

88

Jak na ironię… Czytam pierwszy akapit poprzedniej notki. Los mi zagrał na nosie, pokazał środkowy palec.

W głębi nocy ze snu wyrywa mnie kaszel. Zawirusowana krtań nie brzmi dobrze, szczególnie gdy liczy sobie ledwie 5 miesięcy. Katapultuję się spod kołdry, sekundę później stoję nad łóżeczkiem i patrzę. I słucham. Kolana mi się mimowolnie uginają, gdy syn serwuje kolejne szczekające dźwięki. Pomna własnej chorobowej przeszłości drżę na myśl o tym, co może być dalej i usiłuję przepędzić z myśli obraz nieprzytomnego niemowlęcia. Do rana pozostaję w dziecięcym pokoju, próbując złapać choć chwilę snu. Najmniejszy nawet szmer zza drewnianych szczebelków zapala mi czarwoną kontrolkę i stawia na równe nogi.

Tak samo kruchy, jak i silny organizm nieletniego regeneruje się w zaskakującym tempie. Na wizycie w przychodni następnego dnia rano próżno czekać na krtaniowe popisy. Leki dostajemy na wyłącznej podstawie wywiadu z rozhisteryzowaną (acz skrzętnie się z tym ukrywającą) matką. Matką z pięciomiesięcznym doświadczeniem w roli i żadnym doświadczeniem w infekcjach dziecka.

I kuźwa nie mogło się zacząć katarem? Nie. Od razu z grubej rury.



Żeby matki nie dobijać tak bez znieczulenia, syn postanawia, prócz pierwszej infekcji, odfajkować kolejny kamień milowy w rozwoju motorycznym. Siedzi dumny jak paw, wypinając pierś do przodu i zgrabnie balansuje ciałem, unikając wywrotki przez kilka(naście?) dobrych minut. Rozdaje przy tym filmowe uśmiechy i rozbraja otoczenie.
Jest lepszy, niż telewizor.