18.03.2011

96

Kompletnym bezsensem jest chwytanie myszy komputerowej i kierowanie wskaźnika w rejony zaloguj – nowa notka, podczas gdy drzemka syna trwa już od przeszło 2,5 godziny a zupa na palniku bulgocze od 15 minut. Ale to szczegół taki.

Przygotowanie mieszkania do obecności circa trzech czwartych metra człowieka nie ogranicza się, wbrew wszelkim pozorom, do zaślepienia gniazdek elektrycznych i usunięcia z pola widzenia przedmiotów o średnicy mniejszej, niż otwór gębowy małolata. Miniczłowiek ma potrzeby znacznie bardziej rozległe. Z wewnętrznym imperatywem samodzielnego migrowania z pokoju do pokoju na czele. Syn, zgłębiający wciąż jeszcze nieco tajemną dlań sztukę sprawnego raczkowania, nie ma – z racji totalnie gołych podłóg – w domu łatwo. Treningowy dywanik 80×120 w urbanistyczny deseń okazał się za mały po około dwóch dniach od zakupu. Dziecię, w sobie tylko znany sposób, w ekspresowym tempie opuszcza jego rewir i uczepione brzegu dywanu konsekwentnie próbuje go zasmakować. Antypoślizgowe nakolanniki, mające zniwelować przykre skutki raczkowania po panelach i płytkach, wciąż jeszcze g-n-a-a-a-j-ą do nas bolidami Poczty Polskiej.
Młody pełznie więc po terenie zgrabnym ślizgiem i raz po raz posyła strapione, zmęczone minki w kierunku domowej starszyzny. Kiepską na pozór sytuację dziecka diametralnie zmieniają pojawiające się od czasu do czasu megacele, których sięgnąć należy na-ten-tychmiast.
Gdy w polu widzenia syna zaistnieje rura od odkurzacza, aparat fotograficzny, czerwony nocnik typu kaczka bądź pusta butelka po Pepsi (o gustach się, rzecz jasna, nie dyskutuje), ten nagle, cudownym zbiegiem okoliczności, włącza tryb turbo i bez zbędnych rozterek popyla po kuchennych płytkach. Nie przeszkadza śliska nawierzchnia ani welurowa nogawka łącząca kolano z podłogą.

W rezultacie albo osiąga cel, albo tłucze głową w kolano matki, która za pomocą tej właśnie części ciała postanowiła zapobiec niechybnemu upadkowi z łóżka. A że na rozważania wszelkich za i przeciw miała całe 5 milisekund, toteż wyrzutów sumienia postanawia nie pielęgnować. Zbyt długo.

15.03.2011

95

"Termometr skroniowy czołowy (…) ma sygnalizację podwyższonej temperatury – 10 sygnałów dźwiękowych oraz alarm wizualny (czerwone podświetlenie)."
Nie mam w zwyczaju czytać instrukcji do urządzeń elektronicznych. Zwykle wiem po takiej lekturze nie tylko mniej, niżbym sobie życzyła, ale i mniej, niż przed lekturą. W związku z czym – nie czytam. A potem dostaję apopleksji, gdy w środku nocy termometr przytknięty do rozżażonej głowy syna, zwykle przyjemnie pikający i ze świecącym na zielono wyświetlaczem, uruchamia natarczywy alarm i wali po zaspanym wzroku wściekłą czerwienią. I obwieszcza tym samym, że oto, droga matko, centralne twojego dziecka podskoczyło niepostrzeżenie do 38.6.

Więc Ibum i kilka godzin chłodu.
37.7. Więc Ibum.
38.0. . . .

I tak półtorej doby (jak dotąd…) temperaturowej huśtawki. Syn wydala jakby rzadziej, spędza czas głównie na zawodzeniu, posyłaniu zmęczonych spojrzeń i próbach odgryzienia własnego palca wskazującego. Przedzieram się kilka razy dziennie przez zaciśnięte, oślinione usta i z nadzieją wyglądam górnych siekaczy. Próżno. Nie tracę jednak nadziei, że to one są sprawcami kompletnego rozbicia syna i odsuwam myśl o wyprawie do przychodni. Do jutra odsuwam. Najdalej.



- Zobacz! - popiskuję do siedzącego na wprost mnie dziecka i obracam w palcach granatowy klocek w kształcie gwiazdy. – Gwiazdka! – pieję i dopasowuję klocek do adekwatnego otworu ślimaka-sortera. Syn, nagle ożywiony, spogląda za siebie i wyciaga lewe ramię ku górze, w kierunku nocnej lampki.
- Gy! Gy! – odpowiada i po raz kolejny powoduje totalne roztopy w rejonie mojego mięśnia sercowego.

Gy! jest patentem na wszystko, co akurat intensywnie pochłania ciekawość. Gy! jest pilotem od telewizora, jest komórką mamy, jest szarlotką prababci T. i obrazami na ścianach. Oraz huśtawką, z której syn zdążył już wagowo wyrosnąć. Niemniej – uwielbia i pasjami słucha emitowanych przezeń melodii. Na stojąco.

8.03.2011

94

Poczta Polska, z jakiegoś bliżej nieznanego mi powodu, od kilku miesięcy doręcza mi systematycznie kolorową, pajdocentryczną w treści makulaturę. Przeglądam ją beznamiętnie, przelatuję spis zawartości leniwym spojrzeniem. Kartkuję bez sensu, i tak nie zagłębię się w żaden artykuł. Plastyka pochwy, jak również ABC dobrej spacerówki nie zajmują mnie na tyle, by przeczytać coś więcej niż tytuł i okoliczne ramki. I obejrzeć obrazki, rzecz jasna. Syn leży nieopodal, okłada kończynami panele. Otwarte dłonie generują soczyste plask-plask-plask, gdy, leżąc na brzuchu, naprzemiennie uderza nimi w podłogę. Z drugiego końca osoby syna dochodzi miarowe stuk-stuk-stuk; że też nie bolą go palce u stóp. Leży tak, od czasu do czasu unosząc pupę na wyprostowanych nogach. Za chwilę znowu plask-plask-stuk… Wertuję gazetę, znowu piszą o Keglu…
Kiedy przez dłuższą chwilę do moich uszu nie dochodzi nic, poza niepokojącą ciszą (bo cisza, gdy dziecko nie śpi, jest jednym z tych objawów, które z całą pewnością zwiastują kłopoty), wydobywam nos spośród kolorowych stron i zerkam kontrolnie na syna. Siedzi. Tak po prostu. Leżał na brzuchu, czynił wprawki w raczkowaniu, a teraz zwyczajnie siedzi. Przeklęte pismo. Nie widziałam, jak pierwszy raz sam usiadł. Pikuję na podłogę, rozsiadam się przy małolacie, puci-puci-mojeskarby-takiesamodzielne-zdolne-iwogóle-janiemogę. Budyń.
Jednocześnie uświadamiam sobie twardość podłogi i niebezpiecznie bliskie sąsiedztwo ściany, zakończonej stalową, koszmarnie kanciastą futryną. Zaślepki w gniazdkach – obecne, przynajmniej tyle. Niemniej wiertarka z rozpuszczonym po podłodze kablem, tuż za tą futryną, a na niej cienki brzeszczot w stalowej ramie, nie do końca spełniają, jak sądzę, standardy bezpieczeństwa wymagane dla domu z prawie-raczkującym potomstwem wewnątrz.
Podsumowując nader inteligentnie – musimy się jeszcze wiele nauczyć. Oby nie na błędach i krwawych ranach na siedmiomiesięcznym ciele.



Zrobienie ostrego zdjęcia dziecku, które właśnie odkrywa uroki samodzielnego poruszania się w przestrzeni, graniczy z cudem. Dobrze, że są chwile wytchnienia.

4.03.2011

93

Ciocia A., w futrzastym toczku na głowie, wykonuje zgrabny pokłon i pozwala małym dłoniom pociągnąć za włosie. Syn wisi mi na lewym ramieniu. Głaszcze z zaciekawieniem czapkę i zatapia palce w sztucznym jenocie. Gdy A. zdejmuje i odkłada nakrycie głowy na półkę, syn, zafascynowany mobilną fryzurą cioci, przygląda się znieruchomiały, rozciaga usta w uśmiechu a następnie szybkim ruchem odwraca twarz i skrywa ją między moim uchem i obojczykiem. Wstydniś.
Fetujemy wielki sukces na polu uspołecznienia syna, który dotychczas witał A. głównie rozdzierającym szlochem. I matce wstyd przynosił.
Z pączków leżakujących na stole sublimuje tłustoczwartkowy lukier (a na klawiaturze prawie likier, coś musi być na rzeczy; coś z tym należy uczynić…) ze skórką pomarańczową i wdziera się w nozdrza wraz z zapachem kawy. Już zimnej, bo babskie gadu-gadu z czasem przeniosło się ze stołu na podłogę a następnie do pokoju syna. Siedzimy z A. na dwóch przeciwległych krańcach żółtej płachty frotte, po której syn zasuwa we własnej, autorskiej wersji raczkowania. Unosi tułów na wyprostowanych ramionach, zadziera twarz ku górze i kontroluje atencję widowni. Skoro jest należyta, ugina nogi w kolanach, dźwiga pękaty, zapampersowany tyłek i chwiejnym ruchem przesuwa lewe kolano do przodu. Opada potem twarzą na podłogę i z uciechą stwierdza, iż oto właśnie przebył najważniejsze w swoim życiu 3 centymetry. Do przodu! Co, po wędrówkach na ciągłym wstecznym przez ostatni miesiąc, sprawia, że naprawdę jest się nad czym zatrzymać. Na fali spektakularnego sukcesu unosi się jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze… Przez kolejne pół godziny przemierza niezmordowanie żółte poletko, prąc dzielnie do pluszowej żyrafy, budowanej raz przez mamę, raz przez ciocię A.
- Syn ci raczkuje! – zakrzykuję do męża, uziemionego przed komputerem w sąsiednim pokoju. Jednocześnie zerkam na wyzierający ze ścian prąd; na kusząco niezabezpieczone kontakty i odkrywczo stwierdzam w myśli, że teraz już NAPRAWDĘ bez zaślepek ani rusz.