13.04.2011

98

Perłowobiała prawa górna dwójka połyskuje filuternie spod zadartej ku górze wargi syna, gdy ten otwiera paszczę zasadzając się na aromatyczną rybę z kuskusem. Wygląda nieco dziwacznie, zważywszy na brak, wydawałoby się, że oczywistego, sąsiedztwa jedynek. Samotny ząb wyrżnął się był, za przeproszeniem, kilka dni temu, o czym się poinformowałam smarując obolałe dziąsła Dentinoxem i nadziewając się przypadkiem na ostrą jak brzytwa koronę. Obserwując sensacje w przewodzie pokarmowym syna oraz zacięte próby skonsumowania własnych dłoni spodziewam się rychłej erupcji brakujących siekaczy. W wersji lajt – po kolei, w tej bardziej hard (i bardziej prawdopodobnej) – na raz. Chcę się schować.

Ktoś ma może wolny bilet do Kuala Lumpur…?



Ciągle jeszcze daję się zwieść, że syn stoi już na tyle stabilnie, by go asekurować jedynie czujnym spojrzeniem. Więc patrzę z czułością, jak pędem raczkuje w stronę łóżka/sofy/krzesła/skrzynki z narzędziami/odkurzacza/pałąka leka, sięga dłońmi możliwie najwyżej, po czym – wywijając stopy wierzchem do podłoża – wstaje. I stoi dumnie kilka minut, śmiejąc się zuchwale i wydając z siebie bojowe okrzyki; krótkie i zwarte komunikaty o własnej potędze i wspaniałości.
A potem zbieram z podłogi rozpłaszczone ciało i obkładam obitą czaszkę zimnymi przedmiotami.
Co z tego, że raz na sto przypadków, skoro jednak.

5.04.2011

97

Eksplozja. Jakaś niewyobrażalna.
Motoryki małej.
Dużej.
Mowy.
I socjalizacji dziecka.



- Nooos! – oznajmiam odkrywczo okołosopranem, gdy syn, podczas sesji na nocniku, chwyta mnie idealną pęsetą palca wskazującego i kciuka za odstający element twarzy. Potem wskazuje na moje zęby, wyszczerzone w uśmiechu i stuka palcem o siekacze.
Chwilę później sprawnie czworakuje po całym mieszkaniu, badając wszystko, co napotka na drodze.
Tak więc…

Nie wolno butów/odkurzacza/płyt/brać do buzi!!!
Nie wolno szuflad!
Nie wstawaj przy krześle, bo odjedzie i upadn…


Panele obijane głową syna wydają taki nieprzyjemny, głuchy odgłos… Nie znoszę. I ciągle nie zdążam zapobiec.
Mam wrażenie, że stałam się jednym wielkim, chodzącym, ględzącym zakazem.

Błogosławię wiosenną aurę i długie spacery. Huśtawki, piach w piaskownicy i tenisówki, w których syn stąpa po zielonej trawie, uwieszony na moich palcach wskazujących.
Nie umiem się pozbyć lęku przed raczkowaniem po trawie. Wszędzie widzę żądlące owady i, choć sobie zawsze obiecywałam, że nie będę, projektuję na dziecko własne arachno- i inne entomofobie.



- Mmamma – rzecze syn w prima aprilis, chwilę po tym, jak pierwszy raz sam postawił się do pionu w łóżeczku.
- Żartujesz…? – pytam przezornie i roztapiam się tam w środku jak bałwan w wiosennym słońcu.

Nie żartował.
- Lampa! – zarzucam mentorskim tonem, gdy młody spogląda na zwisający z sufitu klosz.
- Appa... – powtarza najpierw cicho, potem całkiem bezgłośnie.

Eksplozja. Nie do ogarnięcia.

No i nie mam czasu na bloga



- Zrobię ci jutro nuggetsy, chcesz…? – pytam męża wieczorem.
- Mmm… Wystąpisz nuggo…?