2.05.2011

99

Pucułowata twarz syna wyciąga się w regularny owal a zapas tkanki tłuszczowej z krągłych łydek topnieje w oczach i zmienia dziewięciomiesięczne kończyny ze smacznie wyglądających bułeczek w smukłe bagietki. Też apetyczne, skądinąd. Tygodniowa głodówka, jako rezultat inwazji żołądkowo-jelitowej zarazy, owocuje też totalnym rozstrojem jako tako wyregulowanego układu pokarmowego oraz koniecznością ponownego zaprzyjaźniania się z konsystencją potraw inną, niż aksamit. A że zaraza wyjątkowo zjadliwa, nie popuściła nikomu. Rozłożyła w trzy dni pięcioosobową rodzinę i umościła się wygodnie w wielkanocnym klimacie, odwołując tegoroczne święta. Zamiast pieczonego indyka, mazurków, barwnych jaj i lukrowanych bab, zafundowała obmywanie zarzyganego siódmy raz i dławiącego się treścią pokarmową niemowlęcia. Nie odebrała jedynie uśmiechu z dziecięcej twarzy, choć się wydawało, że miał doskonałe podstawy do zniknięcia w trybie natychmiastowym.
Nie, żebym jakoś szczególnie tęskniła za świątecznym obrzędem. W ogóle, w zasadzie. Ale nie życzę. Nikomu nie życzę tej bezsilności, bezradności i strachu. Tego nasłuchiwania każdego szmeru nocą, tej obsesyjnej troski o każdą wypitą kroplę wody. Tej świadomości, że jeszcze krok dalej i jedyną opcją pozostanie SOR.

A syn tymczasem niezmordowanie raczkuje po podłodze. Wyciąga dłonie ku górze, opiera je z plaskiem o blat ławy i podnosi się na powykręcanych w niepojęty sposób stopach. Stoi dumnie i rozgląda się za publiką. Stawia chwiejne kroki wzdłuż krawędzi mebla i prze uparcie ku nowej komórce ojca. Ten zaś z drżeniem dopada jej pierwszy i z ulgą chowa do kieszeni.
Ot, życie z chłopcami.