9.11.2011

112

Przejeżdżam dłonią po głowie, jak grabiami, i wyczesuję spomiędzy włosów dwa suche liście. Zlepiam je po cichu ze sobą, zwijam w rulon palcami tak, by nie szeleścić. Zza szczebli łóżeczka słychać coraz wolniejsze, miarowe oddechy. Śpi. Zasnął w 3 minuty, przeładowany wrażeniami po pierwszym w życiu najprawdziwszym grabieniu najprawdziwszych liści. I po zaliczeniu klasycznej gleby na wznak wprost w mokrą trawę i piasek. Nowa kurteczka, nowy bucik. Błotko. Dziecko mnie uczy na nowo trzeźwego myślenia i olewania tego, na co nie ma się wpływu. Z uśmiechem na ustach otrzepuję cały tył syna, od czapki po kostki. Klepię go krzepiąco po tyłku i odsyłam do dalszej zabawy.
Nie wiem, czy grabi się liście, zanim wszystkie zdążą opadnąć. I nie wiem, czy zdążą opadnąć, zanim je przykryje śnieg. Więc na wszelki wypadek grabię. W zasadzie też przeżywam swoją pierwszą jesień w ogrodzie. Skłamię, jeśli powiem, że ją lubię. Przez kuchenne okno wygląda, rzecz jasna, bajecznie. Zakładając, że tuż za mną nie czai się akurat obleśny, ośmionogi potwór z gatunku tegenaria, któremu jesienne przymrozki podpowiadają idiotyczne pomysły schronienia się w budynku mieszkalnym. Przysięgam, nie wiem, którędy włazi do domu osobnik o średnicy siedmu centymetrów, jeśli w oknach prężą się moskitiery a mąż, bohater w swoim domu, pooklejał wymyślnymi uszczelkami wszystkie drzwi. A jednak włazi raz na czas, przyprawia mnie o obłęd i atak histerii, skutkujący kilkutygodniowym oporem przed schodzeniem do piwnicy. Więc nienawidzę jesieni, choć złotopolska, zza okien, taka urokliwa…