25.01.2012

118

- Uważam, że to jest maltretowanie dziecka – ze stoickim spokojem, wyraźnie i jakże dobitnie konstatuje samozwańczy adwokat syna, gdy ten akurat spędza ósmą minutę na podłodze, gdzieś w połowie drogi między kiblem a salonem. Leży na plecach, tupie rytmicznie stopami o panele i okłada je do taktu zaciśniętymi pięściami, wzmacniając przekaz monotonnym mamaa-mamaa-mamaa… Po chwili serwuje sobie kilkunastosekundową przerwę, by w milczeniu, a nawet przy pomruku zadowolenia, pstryk-pstryk-pstryk… postukać o podłogę drobnymi paluszkami. Po należnym odpoczynku zaczyna jazdę od nowa, testując, czy może – zamiast zatwardziałej matki – nie byłoby skuteczniej wołać tataa-tataa-tataa lub dziadziuu—babciaa… etc.

Zasadniczo chodzi o to, że ośmielam się ignorować spazmę i jedynie monitować od czasu do czasu, że oto jestem, tu, przy stole i czekam, aż zapanuje spokój a syn zechce zaszczycić mnie swoją obecnością, po tym, jak z rozdartą twarzą runął na ziemię w proteście przeciwko ograniczeniom. Nie wiem, czy miałam pozwolić mu się taplać w wodzie w sedesie, czy też biec mu na ratunek, słysząc dramatyczny zaśpiew.

- Przecież NIC mu się nie dzieje. – ciskam słowa, cedzę przez zęby; żyłka mi pęka. - Nie przywiązałam go do tej podłogi, nie krzyczę na niego ani nie zamierzam go bić. Może w każdej chwili wstać i przyjść – ja na niego czekam, o czym doskonale wie – niosę kaganek pedagogicznej oświaty, starając się tym samym oczyścić z zarzutów, jakobym pasjami maltretowała dziecko.


Po kilku kolejnych minutach syn przechodzi do pozycji czworaczej, by – z filuternym uśmiechem na ustach i zerowym śladem jakiejkolwiek frustracji – przybyć w glorii i chwale wprost na moje kolana.


- Psiaasiam – wydusza z siebie lekko zawstydzone pacholę. Wzruszam się nieco, niech będzie, eghm.



Ogólnie rzecz ujmując, postuluję wyprodukowanie izolatek dla rodzin zmagających się z buntem dwulatka, by w świętym spokoju mogły maltretować swoje dzieci procesem wychowywania a nastepnie – już po obróbce materiału – mogły ukazać światu opanowany, zharmonizowany i stabilnie działający produkt. Wychowywanie na forum, zwłaszcza rodzinnym, grozi nagłą krwią zalewającą.

23.01.2012

117

Na męża pomysł, iżby ustanowić niedzielę świętym dniem wyspania, reaguję ekstatycznie. Przyspieszoną gestykulacją, wysokim tonem i szerzej otwartą powieką wyrażam aprobatę, bo wizja pozostania w łóżku, pomimo że dziecko uporczywie woła o "PAPTI!!!", jest naprawdę kusząca.

- Wiesz co – burczę do zagrzebanego pod kołdrą męża – w tę niedzielę to chyba ja się miałam wyspać.
Nakrywam się szczelnie, zamykam oczy, zmuszam się do zaśnięcia. Chwilę wcześniej wróciłam – po raz drugi – z dziecięcego pokoju, gdzie usilnie walczyłam z uciekającym snem… by jeszcze na moment wrócił i zajął mi dziecko. Przynajmniej, aż zrobi sie widno.
Nienawidzę wstawać, gdy jest ciemno.

Dziecięcy świergot dobija się zza drzwi. Nie zaśnie. Mąż, z miną skazańca, wygrzebuje się z łóżka. Szura stopami po wykładzinie, wędrując do pełnego wigoru dziecka.

- Tylko ubierz go najpierw– rzucam mężowi na odchodne i tym samym, kompletnie nieświadomie, kręcę na siebie bicz. Zamykam oczy, raz jeszcze… Ciepło puchowej kołdry rozpieszcza mnie nieprzyzwoicie… Bujam się na wyimaginowanym hamaku, by zaraz wskoczyć w puszystą chmurę sennego marzenia…

- Mam mu założyć body z krótkim rękawem? - bęc. Spadam z hamaka, chmura odlatuje. Za ścianą dwa osobniki płci męskiej walczą z elementami garderoby. Nie może być lekko.
- Znajdź jakieś z długim, w szafie… – mruczę niechętnie, odprowadzam wzrokiem tę odlatującą chmurę… Powolnym ruchem wsiadam z powrotem na hamak… Moja chmura uprzejmie zawraca…
- A gdzie są jego kapcie??? Bo tutaj nie widzę…
Spadam z hamaka. Instruuję, wsiadam na hamak… i schodzę.
- Wiesz, jak przygotować płatki? – pytam przezornie. Kolejnego upadku z hamaka mogę nie przeżyć.
- Tak, tak, wiem.
- 150 wody, 5 miarek i niepełny kubek płatków
– nie ma mowy, nie dam się zaskoczyć.
Ciepło kołdry, ten hamak…



Na chmurze, w niedzielny poranek, gdy za oknem już jasno, jest mi dobrze, jak już dawno nie było… Nikt się po mnie nie tarza, nie kopie mnie w twarz ani w udo, nie jęczy o śniadanie i nie spada z łóżka, przyprawiając mnie o zawał. Drzemię już chyba z 15 minut!
Istne szaleństwo.

Celebrując własne szczeście, w które, a jakże, lekko nie dowierzam, lawiruję między snem a jawą…
Podnoszę wzrok, gdy słyszę skrzypnięcie drzwi od pokoju. Mąż, na palcach, cichutko, zmierza w moim kierunku.
- Przyniosłem ci kawkę – obwieszcza dumnie i rozciąga usta w klaunim uśmiechu.
- Bim-ba-bim! – kwituje syn zza ściany.

22.01.2012

116

Prawdopodobnie nie odkrywam Ameryki ani żadnego innego landu stwierdzając, że okres "NIE" i jego wierny kompan – okres "SAM", montują kolejną epokę w rozwoju dziecka – epokę odrębnego "JA", w którą to właśnie, ta-dam, syn postanowił wkroczyć. A raczej władować się w nią z impetem i przytupem. Oraz z teatralnym rzutem na podłogę, a co.



- Chodź, założę ci jeszcze bluzę – mówię do syna, dla którego ustanie w jednym miejscu w czasie zmiany garderoby graniczy z cudem.
- Byzię – powiada niespełna półtoraroczne echo, po czym artykułuje protest - niö… – ciągnie umlautem, jakby naśladował bohaterkę reklamy Froopa.
- Nie chcesz tej bluzy?
- Niö.
- To może tę…? –
zagajam i przedkładam młodemu styliście białą kangurkę.
- Niö… fafy!
- Ach, tak? Chcesz inną, z szafy? –
dopytuję i w tym samym momencie widzę ten bezmiar radości i uznania; jakby krzyczał: "tak! jesteś najlepsza – ZROZUMIAŁAŚ!!!".
Pulchna łapka zdziera z wieszaka czerwoną bluzę. Jest porozumienie.
Chwilę później syn beztrosko stoi nad krawędzią schodów.
- Ba-tm – mruczy pod nosem, knując w małej głowie plan udania się na-dół. Gdy go dopadam, a duszę, prawda, mam gdzieś na ramieniu, prawa stopa syna spoczywa już stopień niżej. Z ust dziecka wydobywa się złowroga mantra:
- …siammm…
- Nie wolno ci schodzić samemu!
– dyszę nad dzieckiem, oko mi nerwowo lata.
- Mamom - odpowiada rezulutnie i z pełnym luzem syn.
- Tak, tylko z mamą…