6.08.2013

129

W związku ze zbliżającą się wielkimi krokami przedszkolną inauguracją, stawiam od dłuższego czasu misterną konstrukcję fundamentów, na których syn miałby szansę zbudować przedszkolną karierę bez zbędnych uszczerbków na psychice. Swojej i matki, rzecz jasna. Opowiadam więc barwnie, szkicuję plan dnia, pytam... - generalnie nakręcam spiralę pozytywnego wrażenia. Znając raczej odludne i indywidualistyczne nastawienie syna do świata, szczególnie do świata ludzi o wzroście <100 cm, lojalnie uprzedzam o strukturze i liczebności grup przedszkolnych, jednocześnie budując atmosferę wzajemnego zrozumienia i kooperacji. Przyznać trzeba, że z całkiem niezłym skutkiem - indoktrynacja jak się patrzy, choć oczywiście pierwszy września zweryfikuje mi ten pogląd dość brutalnie, jak sądzę. Niemniej buduję sobie ten domek z kart. Główny zainteresowany przebiera nogami na myśl o pierwszym etapie kształcenia, żąda zapisania go na angielski i wybucha płaczem na wieść o tym, iż po pracy matka zamierza zabierać go do domu. Bo przecież on chciał tam zostać! Żyjmy chwilą, nie ma co. Za miesiąc o tej porze z tej pięknej historii może pozostać już tylko płacz i zgrzytanie zębów. Niepokoje i wątpliwości, wynikające z kwoczej natury duszę jednak w zarodku i konsekwentnie trzymam się wersji optymistycznej. Dlatego też dostaję szału i żyłka mi pęka na okoliczność wszelkich zabiegów otoczenia, które ni chybi mają na celu doprowadzenie do ruiny całego misternego planu.
Z jakiegoś powodu nie da się inaczej zagaić na temat przedszkola, niż sadząc tendencyjne, egzaltowane "i nie będziesz płakał???". Więc płakać należy; komunikat jest jasny i czytelny. Tylko matka jakby z innej planety, zapomniała o tym istotnym szczególe. Podobnie jak o tym, że rówieśnicy to zło wcielone, loża szyderców, chodzący ostracyzm i wulkan agresji.
- Ty się tak nie ciesz tym przedszkolem. Pamiętaj, że najlepsza jest wolność. - rzecze pradziadek do prawnuka i znowu stawia mnie w kłopotliwej sytuacji. Naprawdę coraz trudniej mi wyskrobać resztki wyrozumiałości.
Pytam więc mało uprzejmie, czy wysyłam dziecko na front, do łagrów, czy też może po prostu do przedszkola. Bo gubię wątek.
- No..., ale to już będzie RYGOR.

. . .

Kroję talerz, kotlet powinien być zdecydowanie twardszy do takich rozmów. Syn nie zajmuje stanowiska, żuje wołowinę i zagryza mizerią, po czym wydaje z siebie dźwięk zbliżony do kumkania ropuchy.

- Miałem tat nie jobić... tatuś mnie pjosił. - Mistrzostwo samodyscypliny najpierw przyprawia mnie o dumę i rozrzewnienie, po czym bez większego wysiłku ewoluuje w prostą zewnątrzsterowność:
- Jat będę tat jobił, to dzieci w psiećtolu będą się ze mnie śmiały...
- Szybko się uczy, prawda? - pytam kąśliwie. Szlag trafił budowaną w pocie czoła fasadę i wzrastającą przychylność wobec rówieśników.

---

- Mamusiuuu! Jest siejpień! A w siejpieniu jedziemy nad mozie! Huja! Moziemy juś jechać?

1.08.2013

128

Ku wieczornemu słońcu wyciągam blade łydki, waham się na brezentowym leżaku i siorbię przez rurkę frappe zaprawioną amaretto. Syn grasuje w ortalionowym namiocie nieopodal, jest kurą w kurniku i zającem na przemian. Nie dowierzam we własne szczęście. Trwa całe dwie minuty. Chwilę później spiczaste kolanko wbija mi się w trzewia, łokietek dziurawi mi pierś.
- Mammmusiu, moja tochana... - maślane oczka wlepiają się we mnie; rozmontowuje mnie, co poradzić.
- Co, syneczku mój kochany?
- Ściałbym sobie tu z tobą polezeć...


I ja. Całym sercem. PO-LE-ŻEĆ. Nie po-deptać, nie po-skakać, nie po-szczypać, nie-nie-nie. Ostatecznie odganiam się, jak od brzęczącej muchy.

Syn staje na baczność, zatyka uszy dłońmi i wodzi wzrokiem wokół własnej twarzy.
- Co jest? - pytam.
- Nic. Owady.
- No tak, są owady. Nie da się ukryć
- konstatuję błyskotliwie.
- Da się! W namiocie.