21.10.2011

111

- …bapci…? – pyta syn, unosząc wzrok znad butelek szamponów i płynnych mydeł, stojących rządkiem na brzegu wanny. Jeszcze sekundę wcześniej zamierzał zgrabnym ruchem wtrącić je do wody i urozmaicić sobie kąpiel. Ubiegłam go jednak stanowczym nie ruszaj!
Bapci, wymawiane z pełnym poszanowaniem dla polskiej normy językowej, jest odpowiedzią na wszelki zakaz dotyczący tak zwanego ruszania. Gdzieś, kiedyś, nieopatrznie wykręciłam się tym argumentem. W wyniku błyskawicznej generalizacji, syn skategoryzował wszystkie zakazane owoce jako przynależne seniorce rodu i takie wytłumaczenie dla ich nieosiagalności uznał za wystarczające.
Z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu bapci jest niemal jedynym słowem, z wymową którego syn nie ma najmniejszych kłopotów (pomijając, rzecz jasna, pełne ekspresji i nadęcia dać!, ale to się jakby nie liczy, bo staż "dacia" to już blisko pół roku). Cała reszta czynnego słownika małolata zamyka się wokół wyrażeń pokroju datm-batm, knte-knde oraz wef i paf, gdy mowa o lwie i pawiu. Plus onomatopeje, z buduu!!! (łubudu) i naśladowaniem mowy oślej na czele.
Słownik bierny syna wprawia mnie natomiast w niesłabnące osłupienie, choć może obiektywnie nie stanowi żadnego ewenementu (nie wiem). W książkach nie ma już wizerunków, których nie umiałby przyporządkować do rzucanych w trybie random nazw. Znajdowanie ich rzeczywistych odpowiedników zapewne zbyłby pogardliwym prychniecięm i podsumował jako zadanie poniżej kwalifikacji. Na szczęście jeszcze nie umie.

- Wskakuj pod firankę! – komenderuje mąż i ojciec, upatrując dobrej zabawy w zaplątywaniu dziecka w kawałek przykurzonej organzy. Syn z bananem na twarzy pędzi pod okno balkonowe, wciska się między materiał a szybę, wstaje i rechocząc biegnie na środek salonu. Firana ciągnie mu się po włosach niczym welon i mierzwi blond czuprynkę.
I elektryzuje, co niestety nieodwołalnie zwiastuje porę zimową.