28.12.2011

115

- Kto to jest? – pytam syna wskazując niewychowawczo palcem na zdjęcie psiapsióły z liceum.

- Ciacia – odpowiada zgodnie z prawdą syn i sprawia mi tą jedyną w swoim rodzaju radość, skropioną tu i ówdzie lukrem dumy. Że wie, że wymawia, że pamięta, że… w ogóle. Więc pieję z zachwytu przez krótką chwilę, po czym wdrażam dziecię w misterną sieć planów na popołudnie i uprzedzam lojalnie o wyjeździe do "ciaci" i jej małej, trzymiesięcznej córki. Syn uśmiecha się i zasadniczo cieszy, choć przez jego twarz przelatuje niewielka smużka onieśmielenia. Chyli głowę lekko ku dołowi, patrzy jednocześnie w górę, wprost w moje oczy i zasłania policzki dłońmi. Poznawanie nowych osób, bądź spotykanie dawno niewidzianych to jednak wyzwanie dla systemu nerwowego syna. Dobrze to wie, takie mam odczucia.
Kiedy ciocia S. staje w drzwiach domu i zaprasza nas do środka, syn posyła jej pełen blasku uśmiech, by – tuż po przekroczeniu progu – wpaść w pięciominutowy, histeryczny szloch. Wbija palce raz w moje, raz w męża plecy i żadnym sposobem nie da się przekonać do zdjęcia kurtki, choć wewnątrz tropiki a pani domu śmiga w koszulce na ramiączkach.
Histeria mija równie nagle, jak się pojawia. Herbatka malinowa i drewniane puzzle załatwiają sprawę na tyle, że przez kolejne 2 godziny syn już jedynie zachwyca. Zwiedza, zagląda, zagaduje… Porzuca kawałek sernika na rzecz suszonej żurawiny i będzie skubał ją systematycznie, aż na dnie miseczki zostaną jakieś marne resztki. Żurawinę zagryza kawałkami świeżego ananasa i krzywi się nieco tylko przy pierwszym kęsie.
Tymczasem mała N. hipnotyzuje mnie bezgranicznie. Podnoszę kruche, drobne, maleńkie 5 kilogramów… Po dwunastokilogramowym synu mam wrażenie, że bawię się lalką. Zaglądam w ogromne, niebieskie oczyska, gadam coś… nie wiem już, co się gada do trzymiesięcznych… N. odpowiada bezzębnym uśmiechem. Uśmiechem na tak drobnej twarzy, że nie wierzę, że się tam mieści. Syn był taki sto lat temu, nie 14 miesięcy…
Niemożliwe, że 14 miesięcy.

16.12.2011

114

Zimowe butki, rozmiar 25, z lekkim zapasem, drepczą dzielnie po kamiennych stopniach prowadzących do miejscowego, babskiego przybytku – Rossmanna. Ręce w górze, asekuracja. Lewa, prawa, lewa… Nigdy nie chodził po schodach dostawiając stopy do siebie.
- Chodź, chodź z babcią! – skrzeczy mi nagle nad uchem przypadkowo napotkana sześćdziesiątka, odziana w białą tapicerkę samochodową, z bordowym beretem na głowie. Dostaję nagłej furii, gul mi rośnie w gardle, kiedy się obcy w ten sposób tytułują i terroryzują mi dziecko nachalnym, sztucznym uśmiechem.

- My też mamy takiego dwulatka – chwali się nieproszona i uświadamia mnie, że syn wygląda na siedem miesięcy więcej, niż w rzeczywistości. Niech będzie. - A jak ma na imię…? Bo nasz Miłoszek. I nie wiadomo, jak tu na niego wołać - średnio kulturalnie robię tzw. gały i stwierdzam chwilowy brak języka w gębie. Bo niby jak wołać? Po imieniu? Ale mogę się oczywiście mylić.

- Gdzie tu jest wejście… – mamrocze pod nosem samozwańcza babcia - bo ja tu pierwszy raz…

- O tam, kolejne drzwi - informuję, siląc się na resztkę uprzejmości i wskazuję kierunek brodą, podtrzymując oburącz syna, pokonującego ostatni stopień. Drepczemy tuż za nią, w tym samym kierunku.

Nie słyszę dziękuję, albo, rzecz jasna, mi się wydaje. Biała tapicerka ładuje się do sklepu, ja, prostując tor lotu małego człowieka, który nagle był się zachwiał, tuż za nią… I – bęc. Ciężkie, szklane drzwi zatrzaskują się z impetem, niemal rozkwaszając mój i syna nos.

Zadziwiające, jak szybko i nieskomplikowanie można stać się niewidzialnym.

Kilka chwil później, pod innym już sklepem, orientuję się, iż oto właśnie, wraz z nieletnim, bierzemy udział w wyścigu do kolejki. Jak się okazuje, długiej. Przegrywamy go z inną sześćdziesiątką (również w berecie, ale to zapewne zwykły zbieg okoliczności), która na naszych oczach doświadcza cudu uzdrowienia i z kulejącej, powolnej staruszki zmienia się w gibką, szybką i bezkompromisową wojowniczkę. Stoi dumnie dwie osoby przed nami, biały moher na jej głowie jeszcze faluje, wzruszony pędem powietrza.

Syn, na widok szarej masy stłoczonych w ciasnej klitce ludzi, jęczy maamaaa… i wyciąga ręce ku górze. Jest na granicy histerii. Zarzucam go sobie na ramię, łokciem podtrzymując opadającą torbę. Cienkie uszy reklamówki wypełnionej trzema kilogramami ziemniaków tną mi palce prawej dłoni. Pot leje mi się po dupie, bo okazało się, że 9 stopni, nawet w grudniu, to za dużo na zimową kurtkę.

- Popatrz jakie ładne plakaty/choinka/zegar/a tutaj kiełbaski, ty lubisz! – nadaję jak z pepeszy, byle tylko zahamować galopującą obniżkę nastroju syna. Ten pot po dupie… coraz bardziej.

- Niech pani stanie przede mną, proszę. Chociaż jedna osoba mniej, to zawsze coś – mówi ciepłym głosem ufarbowana na kasztanowo trzydziestka – Ja wiem, jak to jest ciężko – dodaje z uśmiechem pełnym zrozumienia i niemal zmusza mnie do zajęcia jej miejsca w kolejce, choć się wzbraniam ze skrępowania. Zamiast jedenasta, jestem dziesiąta.


Ech, ta dzisiejsza staroć, chciałoby się rzecz w odwecie za te wszystkie starcze utyskiwania kierowane do tak zwanej dzisiejszej młodzieży.

14.12.2011

113

Szukam kilku minut dla siebie. Siadam na fotelu, otwieram komputer; swoją mikroprzestrzeń.

- phhhhiiii…! – prycha syn, niczym rozwścieczone kocię. Biega wokół fotela. Za nim ojciec. Na czworaka. Też prycha. Śmigają mi na orbicie jak dwa prychające pociski. Czytam coś. Nie wiem co, bo w tym samym momencie syn wdrapuje mi się na kolana i zezuje za oparcie fotela, inicjując klasyczne a-kuku. Ojciec znika mu z pola widzenia, prychanie cichnie.

- Gdzie tata? – leci młodszy nienaganną polszczyzną. Młodszy, który generalnie nie rozpieszcza nas werbalnymi komunikatami. Zbieram szczękę z podłogi.

- Co powiedziałeś??? Gdzie tata??? Jak pięknie! Powiedz: "gdzie tata?"! – klepię standardową formułkę, molestując dziecko o dalsze popisy. Jak upierdliwa ciotka. Nie umiem się oprzeć wymuszaniu popisów. "Jak ty śpiewasz "Panie Janie"?" (nianie-nianie), "Kto jest łobuzem?", "Jak ryczy lew?" – dręczę dziecię i cieszę się nieprzyzwoicie, choćby "aaghrrr….!" pobrzmiewało dwudziesty ósmy raz w ciągu dnia. Łaskę rozgrzeszenia czerpię z wiecznie uśmiechniętej twarzy małego celebryty, któremu najwyraźniej domowe show sprawia dziką frajdę. Poza jednym…

- Daj buzi mamusi… – ciumciam przymilnie. Syn tymczasem wygina się w pałąk i przepełniony nagłym zainteresowaniem własnym zadem udaje, że nie wie o-co-cho… Podciągam czarne kalesony, głaszczę blond czuprynę… - Idź, ty…! - dąsam się, klepię zapieluchowany tyłek i uśmiecham się nostalgicznie. Nasto-miesięczniak. Prawie jak nastolatek.

9.11.2011

112

Przejeżdżam dłonią po głowie, jak grabiami, i wyczesuję spomiędzy włosów dwa suche liście. Zlepiam je po cichu ze sobą, zwijam w rulon palcami tak, by nie szeleścić. Zza szczebli łóżeczka słychać coraz wolniejsze, miarowe oddechy. Śpi. Zasnął w 3 minuty, przeładowany wrażeniami po pierwszym w życiu najprawdziwszym grabieniu najprawdziwszych liści. I po zaliczeniu klasycznej gleby na wznak wprost w mokrą trawę i piasek. Nowa kurteczka, nowy bucik. Błotko. Dziecko mnie uczy na nowo trzeźwego myślenia i olewania tego, na co nie ma się wpływu. Z uśmiechem na ustach otrzepuję cały tył syna, od czapki po kostki. Klepię go krzepiąco po tyłku i odsyłam do dalszej zabawy.
Nie wiem, czy grabi się liście, zanim wszystkie zdążą opadnąć. I nie wiem, czy zdążą opadnąć, zanim je przykryje śnieg. Więc na wszelki wypadek grabię. W zasadzie też przeżywam swoją pierwszą jesień w ogrodzie. Skłamię, jeśli powiem, że ją lubię. Przez kuchenne okno wygląda, rzecz jasna, bajecznie. Zakładając, że tuż za mną nie czai się akurat obleśny, ośmionogi potwór z gatunku tegenaria, któremu jesienne przymrozki podpowiadają idiotyczne pomysły schronienia się w budynku mieszkalnym. Przysięgam, nie wiem, którędy włazi do domu osobnik o średnicy siedmu centymetrów, jeśli w oknach prężą się moskitiery a mąż, bohater w swoim domu, pooklejał wymyślnymi uszczelkami wszystkie drzwi. A jednak włazi raz na czas, przyprawia mnie o obłęd i atak histerii, skutkujący kilkutygodniowym oporem przed schodzeniem do piwnicy. Więc nienawidzę jesieni, choć złotopolska, zza okien, taka urokliwa…

21.10.2011

111

- …bapci…? – pyta syn, unosząc wzrok znad butelek szamponów i płynnych mydeł, stojących rządkiem na brzegu wanny. Jeszcze sekundę wcześniej zamierzał zgrabnym ruchem wtrącić je do wody i urozmaicić sobie kąpiel. Ubiegłam go jednak stanowczym nie ruszaj!
Bapci, wymawiane z pełnym poszanowaniem dla polskiej normy językowej, jest odpowiedzią na wszelki zakaz dotyczący tak zwanego ruszania. Gdzieś, kiedyś, nieopatrznie wykręciłam się tym argumentem. W wyniku błyskawicznej generalizacji, syn skategoryzował wszystkie zakazane owoce jako przynależne seniorce rodu i takie wytłumaczenie dla ich nieosiagalności uznał za wystarczające.
Z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu bapci jest niemal jedynym słowem, z wymową którego syn nie ma najmniejszych kłopotów (pomijając, rzecz jasna, pełne ekspresji i nadęcia dać!, ale to się jakby nie liczy, bo staż "dacia" to już blisko pół roku). Cała reszta czynnego słownika małolata zamyka się wokół wyrażeń pokroju datm-batm, knte-knde oraz wef i paf, gdy mowa o lwie i pawiu. Plus onomatopeje, z buduu!!! (łubudu) i naśladowaniem mowy oślej na czele.
Słownik bierny syna wprawia mnie natomiast w niesłabnące osłupienie, choć może obiektywnie nie stanowi żadnego ewenementu (nie wiem). W książkach nie ma już wizerunków, których nie umiałby przyporządkować do rzucanych w trybie random nazw. Znajdowanie ich rzeczywistych odpowiedników zapewne zbyłby pogardliwym prychniecięm i podsumował jako zadanie poniżej kwalifikacji. Na szczęście jeszcze nie umie.

- Wskakuj pod firankę! – komenderuje mąż i ojciec, upatrując dobrej zabawy w zaplątywaniu dziecka w kawałek przykurzonej organzy. Syn z bananem na twarzy pędzi pod okno balkonowe, wciska się między materiał a szybę, wstaje i rechocząc biegnie na środek salonu. Firana ciągnie mu się po włosach niczym welon i mierzwi blond czuprynkę.
I elektryzuje, co niestety nieodwołalnie zwiastuje porę zimową.

19.08.2011

110

Są chwile, kiedy trud codzienności, zmęczenie i znużenie stają się najpełniejszym szczęściem z możliwych… Kiedy marudzące dziecko, plujące gotowanym przez dwie godziny obiadem, staje się na nowo cudem, najcenniejszym skarbem i sensem istnienia. Chwile, kiedy wstyd napisać, że cokolwiek poszło nie tak…

Rozmawiam z S. przez telefon. Narzekamy na rutynę, podobieństwo kolejnych dni, matczyne udręczenie… S. relacjonuje mi harmonogram nocnych przebudzeń półrocznego dziecka. Słucham, kiwając głową.
A zaraz potem, kątem oka, czytam to. I już nie wiem, co do mnie mówi. Do moich uszu docierają tylko strzępy jakiegoś bełkotu… Nie odpowiadam przez dłuższą chwilę.
Nie wierzę w dalszym ciągu. Nie rozumiem, nie chcę wierzyć. Mam przed oczami kilkumiesięcznego Igora. Wspominam chwile sprzed 7 lat, spędzone przy porannej kawie i przy fotoblogu Agaty. Widzę słodki uśmiech chłopca w kolorowym sweterku. Nawet nie myślałam wówczas o byciu matką.
Nie ma słów, by wyrazić to poczucie straty, niesprawiedliwości i bezsensu. Nie sądzę, że można żyć dalej…

109

Wciskam na blond główkę beżową czapkę z daszkiem, zapinam rzepy sandałków. Numer 21; powoli robią się za małe. Sadzam syna w wózku i przekazuję ster mężowi. Męska wyprawa w miasto.


- Odpocznij trochę… – z troską w głosie zleca mąż, fundując mi słodkie, popołudniowe sam na sam. Uśmiecha się, zamyka furtkę. Syn odczynia podręcznikowe papa.

Zamykam drzwi od domu, podpieram je plecami i biorę głęboki oddech. Cisza gwiżdże mi w uchu.


Staję przy zlewie, rozkręcam butelki po mleku i herbacie, zbieram gary z kuchenki, opróżniam zmywarkę… Szum wody z kranu, podmuch wiatru z uchylonego okna… Prawie jestem na wakacjach. Ścieram resztki sosu pomidorowego z krzesła do karmienia. Mija pół godziny.

Szczotką od odkurzacza wymiatam spod sofy plastikową, czerwoną kulę. Odkrywam panele spod warstwy kurzu, drobin poszarpanego styropianu, płatków tynku i niewielkich grudek błota. Remont i dziecko. I murarz/tynkarz/syfiarz. Partacz.

Wciągam do odkurzacza coś, co zmienia mi go na moment w rozjuszonego grzechotnika. Uznaję prędko, że chyba jednak nie będę się zastanawiać nad tym, co to było.

Odpoczywam tak skutecznie, że chwilę później usilnie próbuję odkurzyć wzór z płytek w przedpokoju. Taki jakiś… podchwytliwy.

O 18:39 zasiadam przed telewizorem. Dojadam ogórka z obiadu. Odpocznij trochę dźwięczy mi w uszach, jak niewypełniony obowiązek. Włączam coś, skaczę po kanałach. Wakacyjna ramówka, uwielbiam. Zerkam przez okno. Syn uwieszony na ramieniu ojca wyjmuje ze skrzynki pocztę.

Koniec wakacji.

16.08.2011

108

- Zapisałaś już syna do przedszkola? – pyta M. Choć niemal w tym samym momencie parska śmiechem, nie da się ukryć, że wcale nie żartuje.
Otóż nie zapisałam. Nonszalancja z mojej strony, zapewne.
Bratanek M., świeżo upieczony trzylatek a od września członek dziecięcej społeczności klubu malucha, dziarsko drepcze między nami, zaglądając od czasu do czasu do parasolki syna.
- Wypuść goo… – prosi mnie o litość dla uwiązanego w uprząż, młodszego kolegi.
- Dać! - wtóruje syn swemu wybawcy. Ten zaś staje w osłupieniu i odkrywczo zakrzykuje:
- On gada!!!



Trzy dni wcześniej, na urodzinach starszego z chłopców, jubilat ze smutkiem w głosie zapytał:
- Ciocia… a lacego on nie gada?

14.08.2011

107

W rok i blisko 3 tygodnie od dnia, w którym położna wydobyła ze mnie człowieka, ów człowiek przyjął wyprostowaną postawę ciała (co czynił zresztą już od kilku miesięcy, siejąc złudne nadzieje, jakoby miał zacząć biegać w wieku nieprzyzwoicie młodym), wyciągnął ramiona do przodu, przybrał minę zwycięzcy i pomaszerował samodzielnie wprost do matki. Do matki z obłedem w oku; obłędem szczęścia, rzecz jasna i szczerzącej w uśmiechu górne szóstki. I popiskującej idiotycznie, jakby na głowie wyrósł jej przysłowiowy blond-gąszcz i zasiał spustoszenie wśród zwojów mózgowych.
Uczynił krok, następnie trzy, by chwilę później przejść kolejne osiem. Tak więc syn chodzi, proszę państwa. Z małym zastrzeżeniem, że tylko w stronę rodzicielki. Do babci, ojca i wszelkich postronnych konsekwentnie udaje się na czworaka.
Trzynasty nie od dziś (wczoraj?) jest dla nas przyjemnie zaskakujący :)

12.08.2011

106

Jak głosi mądrość ludowa, kwestią decydującą o wyborze życiowego partnera jest wykwintne poczucie humoru delikwenta. Dowcipkuje więc młody, przystojny, pachnący. Staje na rzęsach, by rozbawić towarzystwo. A ona, młoda, przystojna i pachnąca, połyskuje nienaganną bielą górnych siekaczy i chichocze zmysłowo, zatapiając się po kokardy w bystrym potoku krotochwilnej atmosfery. A potem biorą sobie siebie, stojąc przed dostojnym ołtarzem… I albo coś siada w jej poczuciu humoru, albo jemu subtelnie przesuwa się granica między figlem a uszczypliwością.


- A bo ty to już w ogóle nie łapiesz, kiedy ja żartuję… – żali się mąż chwilę po tym, jak fuknęłam nań po jednym z TYCH żartów.

- Nie, że w ogóle – objaśniam – ale czasem już nie wiem, czy żartujesz, czy mam się spakować i wyjść. – Syn, jak maczetą, tnie gęstniejącą atmosferę dziecięcym widelcem i pakuje do ust kolejne kawałki gruszki.

- Nie pakuj się… – mówi mąż przymilnie i patrzy tym swoim wzrokiem. Że niby przeprasza… Ale puenty nie podaruje – od razu wyjdź.
I połyskuje tą bielą siekaczy, choć to jakby moja kwestia…

6.08.2011

105

Wychodzę z pokoju, zostawiając syna pod opieką ojca. Przymykam drzwi, ale moje czujne ucho wychwytuje dochodzący zza nich spiskowy szmer:
- Synu… powiedz "mama"…

Przystaję. Zagryzam dolną wargę a ta ucieka mi mimowolnie, malując pod nosem uśmiech.

- No, powiedz… "mmaammaa"

Cisza.

Oddalam się bezszelestnie na palcach, ogarnięta wzruszeniem. Jakbym przez przypadek podejrzała próbę przedszkolnego przedstawienia na dzień matki.



- Powiedz "mama" – konsekwentnie drąży mąż. Stoją przede mną, jak na audiencji u królowej. Próba generalna?
- No powiedz "mama"! - naciska.
- Tata – szepcze syn i uśmiecha się niewinnie.

5.08.2011

104

Jakby mi się gdzieś rozpłynął ten miesiąc. Jakby mnie nie było i w ogóle niczego. Miesiąc nocnych pobudek, zapachów farby, zmian, zmian, zmian…



Syn eksploruje nowe lokum bez zbędnego obciachu. Przestawia domowe sprzęty, zostawia pieczątki z linii papilarnych na szklanej ławie, telewizorze i szybie kominka… Dobrze, że lato. Choć wcale nie wygląda. Zasuwa po schodach bez balustrady, a ja za nim. Drapie paznokciem tapetę, położoną w pocie ojcowskiego czoła. Naciska przyciski ekspresu i parzy kawę. Najchętniej 17 razy dziennie. I okrasza ten rytuał rubasznym śmiechem. Kończy rok, chodzi za rękę i skreśla z planu dnia drugą drzemkę. Bawi się z ojcem w chowanego, wykorzystując sosnową szafę, porzuconą bez sensu na środku pokoju. Tymczasowo, bo remont. Rozśmiesza mnie nieprzypadkową mimiką i śmieje się z moich żartów; szczerze, serdecznie…
Dorośleje, tu, na nowym. I wygląda na szczęśliwego.



Ja, w pralni, wieszam na suszarce granatowe spodnie moro… Syn śpi 2 piętra wyżej. Kontrolka elekronicznej niani komunikuje, że rzeczywiście śpi, że spokojnie, że nic się nie dzieje. Te 2 piętra wyżej. Nie jestem przyzwyczajona. A kiedy już ta kontrolka zmienia zdanie, i kiedy lecę z jęzorem na brodzie, te 2 piętra, i wpadam do dziecięcego pokoju, to dyszę… Dyszę, przemieszczając się po własnym domu. Paranoja, myślę. Albo mam kiepską kondycję, albo dom za duży.
Więc wieszam te spodnie moro… I się zastanawiam, jak wiesza się różowe falbany… I czy są różowe moro…? I co z Jego garderoby nadałoby się dla Niej…?
Tak się tylko zastanawiam.

26.06.2011

103

Organicznie nie znosi tego wieczornego smarowania. Tego chłodnego, wilgotnego dotyku, albo tej lepkiej konsystencji, albo tego wcierania. W skórę twarzy, nóg, pleców… wszystkiego. Więc co wieczór odstawiam cyrki strojąc miny, wymachując pozytywkami, pluszowym młotkiem z dzwonkiem w środku albo śpiewając taa-do-rot-ka. Przemawiam czule acz zdecydowanie, odwołując się do zdrowego rozsądku syna. Przechwytuję uwagę usilnie kierowaną w rejon zmysłu dotyku. Walczę o sekundę bezruchu i o zachowanie choć średnio dobrego nastroju. A jednak jęczy co wieczór i zmierza konsekwentnie ku spazmom i szlochom.

Skazanie na porażkę zawdzięczam nie tyle własnej nieudolności, co orientacji syna na jeden, szczególny cel, który następuje tuż po.

BUTLA.

Right here, right now, bo w przeciwnym razie…

A tu jeszcze to smarowanie.

I ma w końcu tę butlę, ssie łapczywie, zaciskając kurczowo dłonie wokół dwustu czterdziestu mililitrów czegoś, co udaje mleko. Pot skrapla mu się na skroniach i nosie. Naprawdę zawzięcie walczył z tą cholerną mazią. Delektuje się chwilą spokoju i, (mam nadzieję, choć nie mogę uwierzyć) tym, co w butli.
Mąż przygotowuje na rano garnitur. Obrzuca spojrzeniem marynarkę i koszulę. Ujmuje w dłoń krawat, by chwilę później podejść do pochłoniętego jedzeniem syna i zamajtać mu nim tuż przed nosem.
- Nie przeszkadzaj mu, jak je! - rzucam bulwers i zabijam wzrokiem; matka lwica.
- A on mi przeszkadza. – odpowiada mąż tonem urażonej, nadąsanej księżniczki.
Najgorsze, że w sumie zgodnie z prawdą.

20.06.2011

102

Drobne, choć blisko jedenastokilowe ciałko zapakowane li tylko w niebieskiego, pływackiego pampersa, przywiera do mojego, nieważne-ilu-kilogramowego, mokrego ciała. Wchodzimy tak zlepieni na halę basenową. Huk hektolitrów wody, wrzaski i piski nieletnich, porykiwania upominających mam i ojców. Typowa niedziela na basenie.

Syn, mocno już poirytowany wizytą w gorącej, zaparowanej i ciasnej szatni, wpada w stan ducha bliski histerii. Oplata mnie kurczowo kończynami, chowa się pod obojczyk. Wyje. Wyje nie na żarty, jest spanikowany, zdezorientowany i – co najgorsze dla matki dotkniętej totalną obsesją na punkcie pływania – ewidentnie nieszczęśliwy.

Przyklejam uśmiech do twarzy, mantruję wprost w lewe ucho młodego, że spokojnie, że fajnie, że zobacz, ile dzieci, chluuup…! Zanurzam nas w brodzikowej zupie, podskakuję na ugiętych nogach. Chwilowo nie dbam o pokraczny look. Fazę oswajania wzięłam sobie za priorytet nadrzędny z nadrzędnych. Mąż z równym mojemu zaangażowaniem animuje cieczą i chlapie brzuch syna delikatną falą.

Syn wyje. Wśród kropel chlorowanej wody na jego policzkach odnajduję dwie; słone takie… Naprawdę jest nieszczęśliwy. Cierpię i oswajam konsekwentnie, przechodząc siebie w pomysłach na uatrakcyjnienie tortur, jakimi niewątpliwie stał się plan uszczęśliwienia dziecka i otwarcia nowego rozdziału w jego życiu.

Zza pleców atakuje nas nagle kolejne źródło decybeli. Dwumetrowa fontanna, kształtem przypominająca gigantyczną pieczarkę i dotychczas nieczynna, wypuszcza wokół siebie kurtynę wody. Stwierdzam w duchu, że no to pozamiatane, gdy tymczasem…

- Dać! Dać! Dać! – piszczy, nie mówi, syn i z trudem łapiąc powietrze po wyczerpującym, piętnastominutowym szlochu, wyciaga rękę ku fontannie. Chce ją wziąć garściami, skąpać się w niej i wejść pod płachtę wody. Przedzieramy się do wewnątrz, wodospad tłucze się wokół nas, a syn jest nagle najszczęśliwszym dzieckiem na świecie. Mąż i ojciec ofiarnie a-kuka zza wodnej zasłony. Syn śmieje się w niebogłosy, otwiera paszczę najszerzej jak może i błyska sześcioelementowym uzębieniem.

Przez kolejne pół godziny taplamy się w wodzie niczym banda dzieciaków. Z nieschodzącym z twarzy uśmiechem kisimy się we trójkę w jacuzzi. Jesteśmy jedną z tych rodzin z obrazka pod wyświechtanym tytułem wspólna niedziela. Uroczą familią, spędzającą radosny i beztroski czas na wspólnych aktywnościach.

Naprawdę jesteśmy.

A potem wracamy do rzeczywistości.

Siedzę na Czarnym Mariuszu, jakkolwiek to nie brzmi. Głaszczę dłonią zmęczoną intensywnością dnia twarz syna. Ten skubie palcami obu dłoni róg przytulanki. Pyk-pyk-pyk… ssie smoka i powoli skleja powieki. Otwiera lewe oko, by sprawdzić, czy wciąż siedzę. Skoro jestem, odwraca się gwałtownie na lewy bok i, nieruchomiejąc w sekundę, zasypia.

- Myślisz, żeby które meble przewieźć…? – pytam męża, patrząc nostalgicznie na serię Leksvika. Leżymy na łóżku. To samo miejsce od ośmiu lat. Od jakichś trzech tysięcy dni… Tych, jak to się poetycko mawia, najpiękniejszych w życiu. Widmo przeprowadzki, zamiast uskrzydlić, przytłacza. Cierpię, odbierając synowi tramwaje, które kocha ponad życie, samoloty podchodzące do lądowania na oddalonym o 20, a nie o 200 km, lotnisku i wszystkie te znajome kąty, w których upadał, trenując samodzielne wstawanie, w których siadał po raz pierwszy i które własnym brzuchem, na wysoki połysk, wypolerował przy wprawkach w raczkowaniu.

I wyzwanie sobie stawiam, by tego paskudnego uczucia na niego nie projektować. Dać mu szczęście w zamian za te samoloty. Jakoś muszę.

17.06.2011

101

Jako zdeklarowana entuzjastka ogólnie pojętej muzyki (tak, bywa – zależnie od kontekstu sytuacyjnego – że także tej mało lotnej twórczości popkulturalnej) stwierdzam, że emitowanie radiowych hitów na hali basenowej nie do końca ma sens.
"Tylko nie mów te (….)
(…)gdy nie mów tego m(…)
(…)lko nie mów tego, że
(…)awidzisz mnie".
Popylam krytą żabką, jedynym słusznym stylem, od brzegu do brzegu, wyłapując strzępy hitów granych przez rmf. Wielkie kolumny dumnie rezonują pod północną ścianą budynku. Chwilę wcześniej zgasło światło, pozostało jedynie punktowe, podwodne oświetlenie.
Płynę, odbieram te strzępy hitów… Woda wlewa mi się do uszu, lajkrowy czepek zdążył mi się odcisnąć czerwonawym śladem pośrodku czoła. Okulary mi parują, człowieka na moim torze widzę w ostatniej chwili. Sprzedaję mu lekkiego kopniaka, niezamierzenie. Tor jest za wąski dla dwojga amatorów żabiego stylu pływackiego. Co za pomysł, żeby te tłumy, na basenie, na godzinę przed zamknięciem.

W połowie długości basenu łapie mnie kurcz. Wiszę na rolce wyznaczającej mój tor. Naciagam stopę. Nie działa. Popływane. Dobrze, że pod koniec. Nie wiem tylko, jak będę prowadzić samochód, ale w garażu okazuje się, że można. I to baaardzo można



- Zasnął… Kup mi piwo, jak będziesz wracać. Z lodówki. - esemesuje mąż uziemiony w domu z synem na czas moich, i tylko moich, przyjemności. Ma dość, czuję to i niemal widzę w tych lakonicznych esemesach. I współodczuwam te chwile spędzone nad dziecięcym łóżeczkiem, te oczka jak pięć złotych, to świdrujące spojrzenie… Ten ból pleców… A nie. Bólu pleców nie ma, rozpłynął się w śmierdzącej chlorem wodzie i pozwolił na chwilę zapomnienia.
Egoistyczna chwila relaksu, skrawek innego świata. Skrawek radiowego hitu sprzed lat… sprzed zdecydowanie zbyt wielu lat. A mimo to nastraja pozytywnie. Działa, chociaż w strzępach.

Wracam do cichego mieszkania, podzwaniając subtelnie trzema butelkami dla desperatów. Rzucam kostium kąpielowy i ręcznik na suszarkę, sięgam po otwieracz i podważam kapsel…
Cień męża zasypia po krótkiej chwili, syn w różowej bawełnie, cały spocony od kołderkowego ciepła, posapuje miarowo…
Ja sączę aromatyzowany napój i celebruję mój osobisty zen… Odpoczywam.

16.06.2011

100

- …aaak! - obwieszcza syn zdecydowanym, głębokim głosem i wyciaga palec wskazujący w kierunku brodzącego w trawie gołębia. Buja się na huśtawce, beztrosko macha obutymi w sandały, rozmiar 21, nogami. Ptak krąży przy pobliskiej piaskownicy, leniwie podjada to, co znajdzie wśród zielonych źdźbeł.
- …AAAK…!!! – powtarza dobitniej syn, gdy zagapiona w przestrzeń nie reaguję dość entuzjastycznie na ornitologiczne odkrycie. Marszczy brwi, patrzy we mnie z wyrzutem, z tym spojrzeniem, które żąda: "no doceń!"
- Tak, to jest ptak! Pięknie pokazałeś. – W rzeczywistości naprawdę mnie tym fascynuje. Że rozpoznaje gołebia i srokę jako przedstawicieli tej samej gromady. Że je nazywa, że je wszędzie dostrzega (dosłownie wszędzie, …aaak! wypowiada na każdym spacerze milion siedemset razy), że taką czuje pasję w odkrywaniu świata.

Buczący dźwięk przerywa nam miłą pogawędkę o naturze. Syn nieruchomieje. Jedynie gałki oczne błądzą od prawej do lewej, jakby chciały wskazać uszom źródło hałasu. Lokalizuje go bezbłędnie. Na północno-zachodnim niebie połyskuje odrzutowiec Lufthansy. Syn uśmiecha się, nadal siedząc w huśtawce nieruchomo. Patrzy w kierunku lotniska i odprowadza wzrokiem podchodzącą do lądowania maszynę.
- Łot! Łot! - komentuje mi na bieżąco rzeczywistość i współdzieli ze mną uwagę, skupioną na samo-Łocie. Wieczorem, siedząc na nocniku, gromadzi u swoich stóp wszystkie możliwe książki, w których pojawiają się samoloty. Stuka palcem w ilustracje i trenuje aparat mowy. Z łotu powoli wyłania się lot.

2.05.2011

99

Pucułowata twarz syna wyciąga się w regularny owal a zapas tkanki tłuszczowej z krągłych łydek topnieje w oczach i zmienia dziewięciomiesięczne kończyny ze smacznie wyglądających bułeczek w smukłe bagietki. Też apetyczne, skądinąd. Tygodniowa głodówka, jako rezultat inwazji żołądkowo-jelitowej zarazy, owocuje też totalnym rozstrojem jako tako wyregulowanego układu pokarmowego oraz koniecznością ponownego zaprzyjaźniania się z konsystencją potraw inną, niż aksamit. A że zaraza wyjątkowo zjadliwa, nie popuściła nikomu. Rozłożyła w trzy dni pięcioosobową rodzinę i umościła się wygodnie w wielkanocnym klimacie, odwołując tegoroczne święta. Zamiast pieczonego indyka, mazurków, barwnych jaj i lukrowanych bab, zafundowała obmywanie zarzyganego siódmy raz i dławiącego się treścią pokarmową niemowlęcia. Nie odebrała jedynie uśmiechu z dziecięcej twarzy, choć się wydawało, że miał doskonałe podstawy do zniknięcia w trybie natychmiastowym.
Nie, żebym jakoś szczególnie tęskniła za świątecznym obrzędem. W ogóle, w zasadzie. Ale nie życzę. Nikomu nie życzę tej bezsilności, bezradności i strachu. Tego nasłuchiwania każdego szmeru nocą, tej obsesyjnej troski o każdą wypitą kroplę wody. Tej świadomości, że jeszcze krok dalej i jedyną opcją pozostanie SOR.

A syn tymczasem niezmordowanie raczkuje po podłodze. Wyciąga dłonie ku górze, opiera je z plaskiem o blat ławy i podnosi się na powykręcanych w niepojęty sposób stopach. Stoi dumnie i rozgląda się za publiką. Stawia chwiejne kroki wzdłuż krawędzi mebla i prze uparcie ku nowej komórce ojca. Ten zaś z drżeniem dopada jej pierwszy i z ulgą chowa do kieszeni.
Ot, życie z chłopcami.

13.04.2011

98

Perłowobiała prawa górna dwójka połyskuje filuternie spod zadartej ku górze wargi syna, gdy ten otwiera paszczę zasadzając się na aromatyczną rybę z kuskusem. Wygląda nieco dziwacznie, zważywszy na brak, wydawałoby się, że oczywistego, sąsiedztwa jedynek. Samotny ząb wyrżnął się był, za przeproszeniem, kilka dni temu, o czym się poinformowałam smarując obolałe dziąsła Dentinoxem i nadziewając się przypadkiem na ostrą jak brzytwa koronę. Obserwując sensacje w przewodzie pokarmowym syna oraz zacięte próby skonsumowania własnych dłoni spodziewam się rychłej erupcji brakujących siekaczy. W wersji lajt – po kolei, w tej bardziej hard (i bardziej prawdopodobnej) – na raz. Chcę się schować.

Ktoś ma może wolny bilet do Kuala Lumpur…?



Ciągle jeszcze daję się zwieść, że syn stoi już na tyle stabilnie, by go asekurować jedynie czujnym spojrzeniem. Więc patrzę z czułością, jak pędem raczkuje w stronę łóżka/sofy/krzesła/skrzynki z narzędziami/odkurzacza/pałąka leka, sięga dłońmi możliwie najwyżej, po czym – wywijając stopy wierzchem do podłoża – wstaje. I stoi dumnie kilka minut, śmiejąc się zuchwale i wydając z siebie bojowe okrzyki; krótkie i zwarte komunikaty o własnej potędze i wspaniałości.
A potem zbieram z podłogi rozpłaszczone ciało i obkładam obitą czaszkę zimnymi przedmiotami.
Co z tego, że raz na sto przypadków, skoro jednak.

5.04.2011

97

Eksplozja. Jakaś niewyobrażalna.
Motoryki małej.
Dużej.
Mowy.
I socjalizacji dziecka.



- Nooos! – oznajmiam odkrywczo okołosopranem, gdy syn, podczas sesji na nocniku, chwyta mnie idealną pęsetą palca wskazującego i kciuka za odstający element twarzy. Potem wskazuje na moje zęby, wyszczerzone w uśmiechu i stuka palcem o siekacze.
Chwilę później sprawnie czworakuje po całym mieszkaniu, badając wszystko, co napotka na drodze.
Tak więc…

Nie wolno butów/odkurzacza/płyt/brać do buzi!!!
Nie wolno szuflad!
Nie wstawaj przy krześle, bo odjedzie i upadn…


Panele obijane głową syna wydają taki nieprzyjemny, głuchy odgłos… Nie znoszę. I ciągle nie zdążam zapobiec.
Mam wrażenie, że stałam się jednym wielkim, chodzącym, ględzącym zakazem.

Błogosławię wiosenną aurę i długie spacery. Huśtawki, piach w piaskownicy i tenisówki, w których syn stąpa po zielonej trawie, uwieszony na moich palcach wskazujących.
Nie umiem się pozbyć lęku przed raczkowaniem po trawie. Wszędzie widzę żądlące owady i, choć sobie zawsze obiecywałam, że nie będę, projektuję na dziecko własne arachno- i inne entomofobie.



- Mmamma – rzecze syn w prima aprilis, chwilę po tym, jak pierwszy raz sam postawił się do pionu w łóżeczku.
- Żartujesz…? – pytam przezornie i roztapiam się tam w środku jak bałwan w wiosennym słońcu.

Nie żartował.
- Lampa! – zarzucam mentorskim tonem, gdy młody spogląda na zwisający z sufitu klosz.
- Appa... – powtarza najpierw cicho, potem całkiem bezgłośnie.

Eksplozja. Nie do ogarnięcia.

No i nie mam czasu na bloga



- Zrobię ci jutro nuggetsy, chcesz…? – pytam męża wieczorem.
- Mmm… Wystąpisz nuggo…?

18.03.2011

96

Kompletnym bezsensem jest chwytanie myszy komputerowej i kierowanie wskaźnika w rejony zaloguj – nowa notka, podczas gdy drzemka syna trwa już od przeszło 2,5 godziny a zupa na palniku bulgocze od 15 minut. Ale to szczegół taki.

Przygotowanie mieszkania do obecności circa trzech czwartych metra człowieka nie ogranicza się, wbrew wszelkim pozorom, do zaślepienia gniazdek elektrycznych i usunięcia z pola widzenia przedmiotów o średnicy mniejszej, niż otwór gębowy małolata. Miniczłowiek ma potrzeby znacznie bardziej rozległe. Z wewnętrznym imperatywem samodzielnego migrowania z pokoju do pokoju na czele. Syn, zgłębiający wciąż jeszcze nieco tajemną dlań sztukę sprawnego raczkowania, nie ma – z racji totalnie gołych podłóg – w domu łatwo. Treningowy dywanik 80×120 w urbanistyczny deseń okazał się za mały po około dwóch dniach od zakupu. Dziecię, w sobie tylko znany sposób, w ekspresowym tempie opuszcza jego rewir i uczepione brzegu dywanu konsekwentnie próbuje go zasmakować. Antypoślizgowe nakolanniki, mające zniwelować przykre skutki raczkowania po panelach i płytkach, wciąż jeszcze g-n-a-a-a-j-ą do nas bolidami Poczty Polskiej.
Młody pełznie więc po terenie zgrabnym ślizgiem i raz po raz posyła strapione, zmęczone minki w kierunku domowej starszyzny. Kiepską na pozór sytuację dziecka diametralnie zmieniają pojawiające się od czasu do czasu megacele, których sięgnąć należy na-ten-tychmiast.
Gdy w polu widzenia syna zaistnieje rura od odkurzacza, aparat fotograficzny, czerwony nocnik typu kaczka bądź pusta butelka po Pepsi (o gustach się, rzecz jasna, nie dyskutuje), ten nagle, cudownym zbiegiem okoliczności, włącza tryb turbo i bez zbędnych rozterek popyla po kuchennych płytkach. Nie przeszkadza śliska nawierzchnia ani welurowa nogawka łącząca kolano z podłogą.

W rezultacie albo osiąga cel, albo tłucze głową w kolano matki, która za pomocą tej właśnie części ciała postanowiła zapobiec niechybnemu upadkowi z łóżka. A że na rozważania wszelkich za i przeciw miała całe 5 milisekund, toteż wyrzutów sumienia postanawia nie pielęgnować. Zbyt długo.

15.03.2011

95

"Termometr skroniowy czołowy (…) ma sygnalizację podwyższonej temperatury – 10 sygnałów dźwiękowych oraz alarm wizualny (czerwone podświetlenie)."
Nie mam w zwyczaju czytać instrukcji do urządzeń elektronicznych. Zwykle wiem po takiej lekturze nie tylko mniej, niżbym sobie życzyła, ale i mniej, niż przed lekturą. W związku z czym – nie czytam. A potem dostaję apopleksji, gdy w środku nocy termometr przytknięty do rozżażonej głowy syna, zwykle przyjemnie pikający i ze świecącym na zielono wyświetlaczem, uruchamia natarczywy alarm i wali po zaspanym wzroku wściekłą czerwienią. I obwieszcza tym samym, że oto, droga matko, centralne twojego dziecka podskoczyło niepostrzeżenie do 38.6.

Więc Ibum i kilka godzin chłodu.
37.7. Więc Ibum.
38.0. . . .

I tak półtorej doby (jak dotąd…) temperaturowej huśtawki. Syn wydala jakby rzadziej, spędza czas głównie na zawodzeniu, posyłaniu zmęczonych spojrzeń i próbach odgryzienia własnego palca wskazującego. Przedzieram się kilka razy dziennie przez zaciśnięte, oślinione usta i z nadzieją wyglądam górnych siekaczy. Próżno. Nie tracę jednak nadziei, że to one są sprawcami kompletnego rozbicia syna i odsuwam myśl o wyprawie do przychodni. Do jutra odsuwam. Najdalej.



- Zobacz! - popiskuję do siedzącego na wprost mnie dziecka i obracam w palcach granatowy klocek w kształcie gwiazdy. – Gwiazdka! – pieję i dopasowuję klocek do adekwatnego otworu ślimaka-sortera. Syn, nagle ożywiony, spogląda za siebie i wyciaga lewe ramię ku górze, w kierunku nocnej lampki.
- Gy! Gy! – odpowiada i po raz kolejny powoduje totalne roztopy w rejonie mojego mięśnia sercowego.

Gy! jest patentem na wszystko, co akurat intensywnie pochłania ciekawość. Gy! jest pilotem od telewizora, jest komórką mamy, jest szarlotką prababci T. i obrazami na ścianach. Oraz huśtawką, z której syn zdążył już wagowo wyrosnąć. Niemniej – uwielbia i pasjami słucha emitowanych przezeń melodii. Na stojąco.

8.03.2011

94

Poczta Polska, z jakiegoś bliżej nieznanego mi powodu, od kilku miesięcy doręcza mi systematycznie kolorową, pajdocentryczną w treści makulaturę. Przeglądam ją beznamiętnie, przelatuję spis zawartości leniwym spojrzeniem. Kartkuję bez sensu, i tak nie zagłębię się w żaden artykuł. Plastyka pochwy, jak również ABC dobrej spacerówki nie zajmują mnie na tyle, by przeczytać coś więcej niż tytuł i okoliczne ramki. I obejrzeć obrazki, rzecz jasna. Syn leży nieopodal, okłada kończynami panele. Otwarte dłonie generują soczyste plask-plask-plask, gdy, leżąc na brzuchu, naprzemiennie uderza nimi w podłogę. Z drugiego końca osoby syna dochodzi miarowe stuk-stuk-stuk; że też nie bolą go palce u stóp. Leży tak, od czasu do czasu unosząc pupę na wyprostowanych nogach. Za chwilę znowu plask-plask-stuk… Wertuję gazetę, znowu piszą o Keglu…
Kiedy przez dłuższą chwilę do moich uszu nie dochodzi nic, poza niepokojącą ciszą (bo cisza, gdy dziecko nie śpi, jest jednym z tych objawów, które z całą pewnością zwiastują kłopoty), wydobywam nos spośród kolorowych stron i zerkam kontrolnie na syna. Siedzi. Tak po prostu. Leżał na brzuchu, czynił wprawki w raczkowaniu, a teraz zwyczajnie siedzi. Przeklęte pismo. Nie widziałam, jak pierwszy raz sam usiadł. Pikuję na podłogę, rozsiadam się przy małolacie, puci-puci-mojeskarby-takiesamodzielne-zdolne-iwogóle-janiemogę. Budyń.
Jednocześnie uświadamiam sobie twardość podłogi i niebezpiecznie bliskie sąsiedztwo ściany, zakończonej stalową, koszmarnie kanciastą futryną. Zaślepki w gniazdkach – obecne, przynajmniej tyle. Niemniej wiertarka z rozpuszczonym po podłodze kablem, tuż za tą futryną, a na niej cienki brzeszczot w stalowej ramie, nie do końca spełniają, jak sądzę, standardy bezpieczeństwa wymagane dla domu z prawie-raczkującym potomstwem wewnątrz.
Podsumowując nader inteligentnie – musimy się jeszcze wiele nauczyć. Oby nie na błędach i krwawych ranach na siedmiomiesięcznym ciele.



Zrobienie ostrego zdjęcia dziecku, które właśnie odkrywa uroki samodzielnego poruszania się w przestrzeni, graniczy z cudem. Dobrze, że są chwile wytchnienia.

4.03.2011

93

Ciocia A., w futrzastym toczku na głowie, wykonuje zgrabny pokłon i pozwala małym dłoniom pociągnąć za włosie. Syn wisi mi na lewym ramieniu. Głaszcze z zaciekawieniem czapkę i zatapia palce w sztucznym jenocie. Gdy A. zdejmuje i odkłada nakrycie głowy na półkę, syn, zafascynowany mobilną fryzurą cioci, przygląda się znieruchomiały, rozciaga usta w uśmiechu a następnie szybkim ruchem odwraca twarz i skrywa ją między moim uchem i obojczykiem. Wstydniś.
Fetujemy wielki sukces na polu uspołecznienia syna, który dotychczas witał A. głównie rozdzierającym szlochem. I matce wstyd przynosił.
Z pączków leżakujących na stole sublimuje tłustoczwartkowy lukier (a na klawiaturze prawie likier, coś musi być na rzeczy; coś z tym należy uczynić…) ze skórką pomarańczową i wdziera się w nozdrza wraz z zapachem kawy. Już zimnej, bo babskie gadu-gadu z czasem przeniosło się ze stołu na podłogę a następnie do pokoju syna. Siedzimy z A. na dwóch przeciwległych krańcach żółtej płachty frotte, po której syn zasuwa we własnej, autorskiej wersji raczkowania. Unosi tułów na wyprostowanych ramionach, zadziera twarz ku górze i kontroluje atencję widowni. Skoro jest należyta, ugina nogi w kolanach, dźwiga pękaty, zapampersowany tyłek i chwiejnym ruchem przesuwa lewe kolano do przodu. Opada potem twarzą na podłogę i z uciechą stwierdza, iż oto właśnie przebył najważniejsze w swoim życiu 3 centymetry. Do przodu! Co, po wędrówkach na ciągłym wstecznym przez ostatni miesiąc, sprawia, że naprawdę jest się nad czym zatrzymać. Na fali spektakularnego sukcesu unosi się jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze… Przez kolejne pół godziny przemierza niezmordowanie żółte poletko, prąc dzielnie do pluszowej żyrafy, budowanej raz przez mamę, raz przez ciocię A.
- Syn ci raczkuje! – zakrzykuję do męża, uziemionego przed komputerem w sąsiednim pokoju. Jednocześnie zerkam na wyzierający ze ścian prąd; na kusząco niezabezpieczone kontakty i odkrywczo stwierdzam w myśli, że teraz już NAPRAWDĘ bez zaślepek ani rusz.

1.02.2011

92

- Kółko pani zgubiła! - zakrzykuje staruszek o kulach i śmieje się z własnego żartu. Ten sam, co jakieś trzy miesiące temu, kiedy – wówczas jeszcze w wersji gondolowej – przecinałam osiedlowe alejki. I dokładnie tak samo zaczyna rozmowę. Widać trójkołowce w szczególny sposób przykuwają jego uwagę. Nim zdążę odpowiedzieć, rzuca mimochodem:
- Ciekawe, czy ona kiedyś pani podziękuje… – zbywam milczeniem kwestię, że on, nie ona, bo czuję w kościach znacznie cięższy temat. Nim zdążę się odnieść do zagadnienia, staruszek kontynuuje:
- Bo pani tak tędy chodzi. I bardzo dobrze. Bo mogłaby pani pójść na przykład tam – i rzuca spojrzenie w kierunku nieco bardziej ruchliwej i tym samym hałaśliwej ulicy - Mądra mama. Młoda, ale mądra. I myśli.
Odpowiadam nieco zawstydzonym uśmiechem.
- Ciekawe, czy ona pani podziękuje… – wraca do sedna i zawiesza wzrok gdzieś w przestrzeni; we własnych przeżyciach, jak sądzę.
- Myślę, że tak… – wtrącam cicho, choć po namyśle stwierdzam, że w zasadzie dziwactwem byłoby oczekiwać wdzięczności za coś tak przyziemnego, jak regularne wietrzenie i unikanie wędrówek wśród spalin.
- Akurat!!! - pozbywa mnie złudzeń mój rozmówca i z gorzkim śmiechem dodaje – Chyba gębą! Gębą pani podziękuje!
Macha ręką dając wyraz własnej bezsilności. Odchodzi bez do widzenia.
Ma żal, to widać. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jedyne, co usłyszał od dorosłej córki, to coś na kształt spieprzaj dziadu. I najpierw odruchowo oceniam niewdzięcznicę, ale zaraz potem dopuszczam myśl o tym, że ojcowie czasem po prostu na to zasługują.
Nie znając okoliczności zostawiam temat rozgrzebany. Skupiam się na tym, co tu i teraz. Patrzę na beżowy kaptur prześwitujący przez okienko w budzie spacerówki. Przystaję i zachodzę wózek od przodu. Poprawiam puchatą czapkę, wyrównuję stójkę kombinezonu. Gładzę palcem chłodny policzek i uklepuję śpiworek, jakby przez ten gest miało być synowi cieplej.
I ostatnia rzecz, jaka mi na myśl przychodzi, to czy kiedyś mi podziękuje. W zasadzie gdyby nie rozmowa z kulejącym człowiekiem, nigdy bym sobie tego pytania nie zadała. I chyba nadal nie zamierzam zadawać.

24.01.2011

91

Chlupot mieszanych w butli stu osiemdziesięciu mililitrów mleka modyfikowanego wprawia syna w znakomity nastrój. Wywołuje pełny szczęścia uśmiech i sprężynujące ruchy całego ciała. Gdy zbliżam silikonowy smoczek do jego ust, otwiera je pospiesznie i łapczywie wchłania kolejne łyki.

Moje osobiste dystrybutory cierpią tymczasem od zastojów, które tworzą się co rusz, mimo systematycznych sesji z laktatorem. Nie chcą dać się oszukać ani przyjąć do wiadomości nagłego spadku popytu. Nieuchronna rewolucja hormonalna w organizmie funduje mi huśtawkę nastrojów. Więc kłapię szybko powiekami, by oczy nie przeciekły i tłumaczę sobie, że przejście na probiotyczne mleko w proszku niekoniecznie jest decyzją tej samej wagi, co zrzeczenie się praw rodzicielskich. Choć się czuję mniej więcej podobnie. Spoglądam w kolejne krople mleka spływające do laktatora i opłakuję straty. Boli mnie psyche. I biję się z myślami o końcu, o tym, że syn już nigdy… Zespół odstawienny w najczystszej postaci.
W nielicznych momentach, gdy do głosu dochodzi rozsądek i wygłusza wynikłe z manii laktacyjnej objawy, doceniam spokój, jaki zapanował w jelitach syna. Wylałam kolkę do zlewu, wraz z cudotwórczym mlekiem matki. A i tak gdzieś po kątach kłapię tymi powiekami… Niepojęte.

Syn leży na brzuchu i obrzuca czujnym spojrzeniem laktator.

(W mojej wykrzywionej hormonami świadomości widzę, rzecz jasna, spojrzenie oskarżycielskie. JAK MOŻESZ??? Dokładam sobie kolejne drewienka do buchających płomieni wyrzutów sumienia i nieutulonego żalu.)

Wywija radośnie kończynami. Unosi tułów wsparty na jeszcze nieco wiotkich ramionach aż do linii pępka. Próbuje podpełznąć do pluszowego młotka, ale obraca się wokół własnej osi, otacząjąc się kręgiem plam wyrysowanych oślinioną brodą. Dzień później już pełznie, tyle że głównie bokiem. W konsekwencji schodzi z maty na podłogę i okłada panele otwartymi dłońmi, rozdając wokół tryumfujące uśmiechy. Jest dumny z siebie, jak zawsze, gdy osiąga nowy cel.

Naprawdę nie wygląda na odtrącone, porzucone dziecko. Nie pogniewam się, jeśli w końcu przyjmę łaskawie ten fakt do wiadomości.

19.01.2011

90

Miesiąc bez kolki to najwyraźniej wszystko, co syn był w stanie mi zaoferować. Półrocze za pasem, a dziecię wije się jak piskorz. Rano, wieczór, we dnie, w nocy. Dwugodzinne szarże gazów w nieletnim jelicie rozwalają dokumentnie całą, do tej pory nienagannie wyregulowaną, dobę. Syn budzi się w godzinach, w których dotychczas zasypiał, zasypia głównie wisząc na ramionach matki (czego jeszcze kilka dni temu nie praktykował) i podjada o kompletnie nieprzyzwoitej dwudziestej trzeciej tudzież piątej rano. I płacząc, wpada w kilkusekundowe bezdechy, na które nie umiem się uodpornić i reagować inaczej, niż histerią. Nienawidzę.



- 37 i sześć, prawie – obwieszcza mąż, odczytując wynik na termometrze. – Boli mnie każda kość.
Wywracam oczami, przytłoczona kolejną inwazją wirusów na nasze M i koniecznością ponownego wdrożenia nadzwyczajnych środków ostrożności. Młody wciąż nie wysmarkał do końca poprzedniej infekcji, a termin szczepienia zbliża się nieubłaganie.
Swoją drogą, nie pamiętam, byśmy kiedykolwiek wcześniej popisywali się tak kiepską kondycją układu odpornościowego. Nieprzespane noce zbierają żniwo?

17.01.2011

89

- A wiesz, kochanie, że dzisiaj jest trzynasty…? – zagajam przymilnie rzeczonego dnia, przyglądając się z rozrzewnieniem dryfującym w myślach obrazkom ze ślubu.
- No. – przepełniony uczuciem odpowiada mąż i nie odrywając wzroku od monitora pyta mono-tonem – Chcesz jakiś alkohol?



Bo piję czasem białe wino. Gdy syn śpi. I nie widzi. I nie planuje wizyt przy barze przez najbliższe dziesięć godzin.



Niebieska wanienka na wysokim stojaku robi się dla młodego przyciasna. Przykrótka, bardziej. Z kąpielowych rozrywek pozostało już li tylko rozchlapywanie roztworu mydła po łazienkowej glazurze. Leżenie plackiem w pianie i odmakanie po trudach dnia odeszło w niepamięć. Nogi syna wystają rozkosznie ponad brzeg wanny, gdy kładę go, by umyć głowę.
W niepamięć wciąż jednak nie odchodzą pierwsze kąpiele. Chyba nigdy nie odejdą. Dziki wrzask i ból serca, że go tak bezdusznie skazuję na te tortury… I zagwozdka co wieczór, czy opieka społeczna przybędzie dziś, czy następnego dnia.
Aż trudno uwierzyć własnym oczom, patrząc na uśmiechnięta, wręcz rozpromienioną gębusię małolata wkładanego do wody i pięść okładającą bez litości pianę z mydła.
Gdy sięgam po pojemnik z płynem, syn chwyta oburącz brzeg wanny, wyciągając ramiona prosto przed siebie. Chwilę później zapiera się stopami i dźwiga pupę lekko ponad powierzchnię wody, po czym osiada z pluskiem.
Stanie ogólnie jest trendy i jazzy; przy pałąku by ikea, ponad matą edukacyjną i na maminych kolanach. Trzymam chwiejny tyłek w obawie przed zwichnięciem czegokolowiek. O sztywność kolan syn dba samodzielnie.

Zaznaczyć wypada, że o ile siedzi od ukończenia piątego miesiąca i odwraca się na brzuch od ukończenia czwartego, o tyle z brzucha na plecy nie przewraca się po dziś dzień. Najwyraźniej uznał, że na tak banalną i oczywistą czynność nie przystoi tracić czasu. Kij z kalendarzami rozwoju.

12.01.2011

88

Jak na ironię… Czytam pierwszy akapit poprzedniej notki. Los mi zagrał na nosie, pokazał środkowy palec.

W głębi nocy ze snu wyrywa mnie kaszel. Zawirusowana krtań nie brzmi dobrze, szczególnie gdy liczy sobie ledwie 5 miesięcy. Katapultuję się spod kołdry, sekundę później stoję nad łóżeczkiem i patrzę. I słucham. Kolana mi się mimowolnie uginają, gdy syn serwuje kolejne szczekające dźwięki. Pomna własnej chorobowej przeszłości drżę na myśl o tym, co może być dalej i usiłuję przepędzić z myśli obraz nieprzytomnego niemowlęcia. Do rana pozostaję w dziecięcym pokoju, próbując złapać choć chwilę snu. Najmniejszy nawet szmer zza drewnianych szczebelków zapala mi czarwoną kontrolkę i stawia na równe nogi.

Tak samo kruchy, jak i silny organizm nieletniego regeneruje się w zaskakującym tempie. Na wizycie w przychodni następnego dnia rano próżno czekać na krtaniowe popisy. Leki dostajemy na wyłącznej podstawie wywiadu z rozhisteryzowaną (acz skrzętnie się z tym ukrywającą) matką. Matką z pięciomiesięcznym doświadczeniem w roli i żadnym doświadczeniem w infekcjach dziecka.

I kuźwa nie mogło się zacząć katarem? Nie. Od razu z grubej rury.



Żeby matki nie dobijać tak bez znieczulenia, syn postanawia, prócz pierwszej infekcji, odfajkować kolejny kamień milowy w rozwoju motorycznym. Siedzi dumny jak paw, wypinając pierś do przodu i zgrabnie balansuje ciałem, unikając wywrotki przez kilka(naście?) dobrych minut. Rozdaje przy tym filmowe uśmiechy i rozbraja otoczenie.
Jest lepszy, niż telewizor.