31.07.2010

69

- Kurde, gdzie są jakieś książki? Dawaj mi tu coś. – komenderuje mąż nieco zbity z tropu i zdejmuje z regału trzy opasłe sztuki ciążowej literatury, kiedy około północy zgłaszam mu, że coś jakby skurcz, ale jakby nie do końca, że nie boli, że zero regularności, że w ogóle to na pewno nie TO, ale…
Czytamy więc, dokształcając się – po studencku – na ostatnią chwilę.
- Hehe – śmieje się mąż – słuchaj tu! - mówi, zapodając cytat z jednego z podręczników. Księga mówi jasno, że porody znienacka zdarzają się co najwyżej w amerykańskich filmach, i że NA PEWNO nie da się przeoczyć, że to TO. Śmiejemy się jeszcze przez chwilę, po czym gasimy światło.

Kiedy o 3:30 budzi mnie wodospadzik wód płodowych, stwierdzam, że rzeczywiście – TEGO nie da się pomylić z niczym innym. Budzę męża i rozpoczynam rejs po mieszkaniu, kolekcjonując niezbędnik do szpitala. W międzyczasie zmywam podłogę; to tu, to tam...
Kiedy wodospad nieco traci na sile, poddaję w wątpliwość konieczność jazdy do szpitala na sygnale. Ostatecznie skurczów brak. Albo jakieś takie... niewyraźne.
Myję głowę, układam na piance włosy (przysięgam, nie wiem, jak można o tym myśleć w takiej chwili), mąż bierze szybki prysznic.
O 5:00 jesteśmy na izbie przyjęć.

- No, badanie bardzo ładne – orzeka położna, badając stan szyjki. Nie wiem, na czym polega uroda badania, więc dopytuję. I nie pamiętam, co dokładnie słyszę w odpowiedzi (luźna dłoń?), bo badanie rzeczywiście poraża urodą.
Po godzinnym ktg pielęgniarka zaprasza mnie na spacer. Spaceruję tak góra dwie godziny, cieszę się każdym odczuwanym skurczem (bo w końcu są, i tym razem ich regularność nie pozostawia cienia wątpliwości), po czym słyszę:
- Za chwilkę przejdziemy sobie na salę porodową. – i przeżywam kolejny szok.
- Ale jak to??? Tak JUŻ??? – pytam, a po głowie tłucze mi się: a gdzie worek sako, gdzie piłka, gdzie wanna, gdzie 8 godzin skurczów, GDZIE TO WSZYSTKO???
- Już, już. – uśmiecha się łagodnie położna. Dochodzi 9:00.

- Ałaa, skurcz!!! – drę się i wierzgam prawą nogą leżąc na fotelu porodowym.
- No skurcz, rodzimy!!! – odpowiada położna, próbując opanować moją kończynę.
- Ale w nodze!!! – drę się, raz jeszcze wierzgając.
Nie wiedzieć czemu, cała obstawa ma wielki ubaw.

- PRZYYYJ!!! – zakrzykuje położna. Prę. I wrzeszczę. – Nie tak! – A jak, k***a, mam ochotę spytać, ale tylko wrzeszczę. Wyrywam uchwyty fotela porodowego. Dzień później mam w bicepsach potworne zakwasy i nie wiem dlaczego.

- No i już ma pani dzidziusia – oświadcza położna o 9:40, dnia 26-go lipca AD 2010.

Nie dowierzam. Nie rozumiem. Nie ogarniam tego. Syn leży na moim brzuchu i skrzekliwie popłakuje. Dłonie trzęsą mi się, jak szalone. Mąż trzaska zdjęcia, personel rzuca co chwilę medycznym slangiem.
- Trzy pięćset czterdzieści. – wychwytuję z rozmów – i 57 centymetrów.

Więc JEST. I to największy cud, jaki w życiu mnie spotkał.

26.07.2010

68

Czytając internetowy dziennik nastoletniej przyszłej mamy, próbuję – przedzierając się przez archiwalne notatki – odgadnąć wiek ciąży, o którym dotychczas autorka nie wspomniała.
Wspieram czoło na ręku, kręcę palcem niesforny kosmyk grzywki. Mętnym wzrokiem patrzę nigdzie i liczę… miesiące… do tyłu… Przy kolejnej próbie angażuję do pomocy palce lewej dłoni. Skupienie na twarzy sięga zenitu i zwraca uwagę zaczytanego męża.
- Co robisz?
- Ćsssiii...
– próbuję zgasić źródło dekoncentracji – Liczę... Nieważne.
- Ale co liczysz?
- Miesiące... Do tyłu... Nieważne, naprawdę.

Mąż podnosi się raptownie z obranej wcześniej horyzontalnej pozycji, bacznie mi się przygląda i wypala:
- I co? Urodzi się czarny, tak???



Czarny, czy biały; na pewno nie urodzi się dziś. A miał.

25.07.2010

67

- A ile razy na dobę karmi się takiego noworodka? – pyta mój mąż, certyfikowany rodzic po przykładnie ukończonej szkole rodzenia, który ostatnio przejawia naprawdę szczere i głębokie zainteresowanie tematem opieki nad potomstwem w przeróżnych jej aspektach. Ponieważ nie chce mi się wdawać w definicyjne szczegóły karmienia na żądanie ani też wykonywać w myślach skomplikowanych obliczeń matematycznych (bo dzielenie jest właśnie obliczeniem dość skomplikowanym), wspominam coś o dwu-, trzygodzinnych interwałach.
Konsternacja.
Widzę, jak rodzi się w nim wewnętrzny bunt i niedowierzanie. Kłapie powiekami, zbiera uzębienie z podłoża i ponawia pytanie:
- CO ILE???
- A myślałeś, że jak często?
- No nie wiem... że normalnie... śniadanie, obiad, kolacja.

Zapluwam się śmiechem i roztaczam wizję karmienia na okrągło; z krótkimi przerwami na utylizację tego, co po karmieniu pozostaje w pielusze. Roztaczam i czuję, jak mi ta wizja stopniowo zmywa przygłupi uśmiech z twarzy i uświadamia wysokie prawdopodobieństwo pożegnania się z panieńskim, jędrym biustem. I żal nieco...



Potencjalny masakrator biustu wciąż pozostaje niewzruszony. Nie stosuje się do książkowych zapisów, dotyczących słabnących przed porodem ruchów. Jeździ twardą jak skała piętą po całym moim brzuchu i rozpycha się łokciem na boki. Pouczam więc młodzież, że jeśli jej ciasno, zawsze może opuścić lokum, ale najwyraźniej ma w nosie moje sugestie i wciąż czuje się dobrze, mimo klaustrofobicznych warunków.

Trzecia w nocy z soboty na niedzielę huczy mi w głowie natrętnie. I jakoś tak coraz bardziej się oddala...

24.07.2010

66

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jeśli ktoś kiedyś zapyta mnie o to, ile trwał poród, odpowiem bez wahania, że jakiś tydzień. Bo że ciągle dzieje się coś, to nie podlega kwestii. Ale jednocześnie nic, co by mogło wskazywać na paranormalne zdolności mojego lekarza; z jasnowidzeniem na czele.
Zdecydowanie nie powinien był. Nie powinien był podejmować tego ryzyka i snuć przede mną wizji weekendowego porodu. Nie za bardzo mnie obchodzi, że weekend dopiero się zaczął, i że ta trzecia nad ranem z soboty na niedzielę, która się doktorowi nieopatrznie z ust wymsknęła, pozostaje wciąż w przyszłości. Generalnie żyję przekonaniem, że nie-ma-bata. I że w poniedziałek znowu leżenie plackiem pod ktg i walka z rwą kulszową, a w czwartek samolot, którym nigdy nigdzie się nie odlatuje.
Mąż średnio trzy razy dziennie strzela fochem w kierunku buzującego brzucha i posądza nieletniego o brak sympatii do ojca. Posądzany nie wydaje się być szczególnie przejęty stawianymi mu zarzutami i z właściwym sobie luzem ładuje łokciem prosto w mój pępek, na którym skóra jest zdecydowanie najcieńsza. Stożkowata kostka komicznie wystaje do przodu, by chwilę później zniknąć gdzieś w głębinach i ustąpić miejsca drobnym, paciorkowatym kształtom. Albo zbytnio rozluźniam wodze fantazji, albo rzeczywiście czuję we własnym pępku niewiarygodnie małe i kruche palce syna.

- Ale nie boisz się...? – pyta troskliwie mąż.
- ... – zawieszam się na chwilę i mętnie odpowiadam, że chyba nie.

A w gruncie rzeczy nie wiem.

21.07.2010

65

- Może to te skurcze... jak one się nazywały? Toni Braxton? – indaguje mąż, gdy po kilku godzinach twardy jak skała brzuch zaczyna mnie bezczelnie pobolewać. I choć przez całą noc koniunktura się wcale nie poprawia, nie ma wątpliwości, że to-nie-to. Młodzież aktywna, w formie i raczej spokojna. Do szpitala więc nie jedziemy, rodziny łasej na telefony również nie zawiadamiamy. I słusznie, jak się okazuje, bo koncert Toni Braxton, choć przydługawy, kończy się z samego rana, nie przynosząc żadnych szczególnych zmian.
Po porannej kawie urządzam więc sobie rejs na odkurzaczu, walczę z garami w kuchennym zlewie i tuż po prysznicu funduję sobie manicure. I oko maluję, po czym stwierdzam, że z zadbaną dłonią i zalotną rzęsą brzuch się jakby mniej rzuca w oczy. I kaczy chód jakby mniej przystoi, więc automatycznie lepiej wyglądam.

18.07.2010

64

Do umysłu wdziera mi się, nieproszona, świadomość, że to ostatnie chwile, kiedy mogę być tak trochę nieodpowiedzialna. I niegrzeczna, można by rzec. Leniwa, niezorganizowana, beztroska. Niezależna; od pór karmienia i wydalania, od psychologii rozwojowej i od zaskakująco chłonnego umysłu, który zassie wszystko, co wyprodukuję. A szczególnie to, czego wolałabym, by nie zasysał.
Łapczywie więc korzystam. Biegam po domu w bieliźnie, eksponuję walory i rozrabiam z mężem do godzin nadrannych, racząc sąsiadów zdecydowanie zbyt głośną rozmową i śmiechem. Piję kawę i jem w łóżku kruche ciastka. Używam systematycznie wulgaryzmów i marnuję czas na gry komputerowe, wymagające bystrości umysłu średnio inteligentnej małpy. I piję zimnego Lecha free, zatracając się w kolejnych odcinkach Californication.
Istny sex, drugs and rock’n'roll. Na miarę ciężarnej.

I kocham to lato. I – jeszcze uprzejmie, ale nie potrafię przewidzieć, na jak długo starczy mi ogłady – odpowiadam na w kółko zadawane pytanie jak-się-czujesz z przyrostkiem w-te-upały, że naprawdę-wciąż-świetnie!
Za co przepraszam wszystkich zawiedzionych, spodziewających się usłyszeć choć kilka słów o cierpieniu. Nie umiem się zatopić z resztą ludzkości w morzu narzekań, bo mi na to zwykła przyzwoitość nie pozwala. Ostatecznie nie po to klnę przez 9 miesięcy w roku na śniegi, lody, szarość-i-burość, błota, deszcze i wichry, by przez pozostałe 3 miesiące użalać się nad tym, że w końcu jest lato.
Sam fakt posiadania spuchniętych stóp i rosy na czole nie przeważa, jak dla mnie, nad bezcenną możliwością doładowania akumulatorów przed nieuchronnie zbliżającą się jesienią. I choć może na dzień dzisiejszy brzmi to nieco absurdalnie, jesien naprawdę już coraz bliżej.
I mogę się założyć, że w jeden z tych listopadowych wieczorów, kiedy na różne, z reguły nieskuteczne sposoby będę przeganiać nadciągającą depresję, nawet pies z kulawą nogą nie zapyta, jak się czuję.

15.07.2010

63

Biurokracji nienawidzę szczerze i oddanie. Biurokracji się boję. Biurokracja mnie obezwładnia; paraliżuje wręcz. I skutecznie psuje mi humor. I mnie zniechęca do działania.

Na służbie zdrowia, jak przystało na dziecko wychowane w otoczeniu niemal samych medycznie zorientowanych osób, nie znam się kompletnie. Nie umiem się poruszać po szpitalach i przychodniach a o NFZcie wiem mniej więcej tyle, że istnieje.

Okazuje się jednak (werble proszę, będzie błyskotliwa konstatacja), że macierzyństwo zobowiązuje. Na przykład do stawiania czoła własnym fobiom i do udowadniania samej sobie, że się da.
Się da na przykład przeżyć nic-nie-załatwienie w trącącej PRL-em przychodni A i średnio uprzejme odesłanie do przychodni B (w której to po PRL-u ani śladu – i jest to dobre). Się da w przychodni B (pomimo, że już się ma silną awersję) wypełnić druk naszpikowany tajemniczymi pojęciami (Czytaj legendę, kochanie. Tu wszystko jest wytłumaczone – przysmradza mąż) i wyjść ze świadomością, że się ma położną środowiskową. Się ma, choć się nie widziało kobiety na oczy i się nie zna nawet podstawowych danych osobowych. Niech żyje spontan.
Przecież lubię niespodzianki.



Kiedy młoda lekarka w szpitalu analizuje wydruk naszego ktg, ja powoli pakuję pochwycone wcześniej ulotki i totalnie wyluzowana zbieram się do wyjścia. Zatrzymuje mnie jednak krótka kwestia, rzucona – jak mi się wówczas wydaje – tonem pełnym podejrzeń, niepokoju i skupienia.
- Czy do tej pory z ciążą wszystko było w porządku? – dostaję obuchem w potylicę. Potwierdzam chwilę po tym, jak się otrząsnęłam i boję się pomyśleć, co usłyszę za chwilę.
- I nie brała pani żadnych leków? – zaprzeczam i mam ochotę poprosić o ręcznik, by zetrzeć strugę potu, która płynie wartko po moich plecach.
- I ruchy pani czuje? - jeb!, za przeproszeniem, obuch po raz drugi, jakby nieco mocniej.

I choć czuję je i widzę doskonale, jest mi słabo z przerażenia.

Po badaniu, którego w moim mniemaniu nie miało w ogóle być, nie wiem kompletnie nic. Nie wiem po co i dlaczego. I nie słyszę wyjaśnienia, że całe zajście miało charakter rutynowy, choć potrzebuję tego wyjaśnienia, jak jasna cholera.
Z kołowrotem w głowie wychodzę ze szpitala. Szczęśliwie tego samego dnia widzę się z moim lekarzem, który zachwyca się stanem syna i nie ma do mnie żadnych nieoczekiwanych, stresogennych pytań. Młody wierzga radośnie i stepuje po dnie macicy, torując sobie drogę do celu.
Czuję, że toruje.

12.07.2010

62

Zdyscyplinowanie własnych myśli na starcie trzydziestego dziewiątego tygodnia ciąży nie jest możliwe.

Takie odnoszę wrażenie kładąc dłonie na klawiaturze i zawieszając wzrok w środku ekranu monitora. Wewnątrz czaszki swobodnie kursują obrazki z Kopca Krakusa pomieszane z zapachem wysuszonych słońcem łąk, rozgrzanego betonu i lodów poziomkowych. Wyszłam z domu o własnych siłach. Wspięłam się na szczyt (cóż z tego, że nie był to Mount Everest?), z którego nie ściągnięto mnie dźwigiem. I taplam się we własnej dumie.

Synowi w najmniejszym stopniu nie przeszkadza ciąganie go w upały po krańcach Miasta. Gdyby nie fakt, że figura nie ta, mogłabym się pokusić o stwierdzenie, że dziecka nie ma.
Ale jest. I gdy dobę później wyraźnie o sobie przypomina, już mnie żadne stwierdzenia nie kuszą. Podczas gdy piłkarze Holandii i Hiszpanii fundują kibicom emocje porównywalne do tych z zawodów wędkarskich, synek przebiera wszystkimi dostępnymi kończynami w rytm rozdawanych przez Howarda żółtych kartek. Nie przestaje ani na chwilę. Uprawia dziki kick boxing przez bite cztery godziny (jak na razie).
Przezornie udaję się pod prysznic. Układam grzeczną, cywilizowaną fryzurę. Omiatam wzrokiem spakowane torby; stoją. To dobrze, myślę, bo dziwne mam przeczucia. Jakbym dzisiejszej nocy nie miała spędzić we własnym łóżku.

Ale w 39. tygodniu ciąży nie da się zdyscyplinować własnych myśli.
Więc nie będę o tym wszystkim opowiadać.

10.07.2010

61

Codzienna gimnastyka syna, sprowadzająca się do rozciągania na boki mojego nieszczęsnego brzucha przy użyciu dolnych kończyn, każe mi przypuszczać, że mam do czynienia z osobnikiem dość długonogim. Podczas gdy odwłok nieletniego formuje coś na kształt kopca pod moją wątrobą, jego pięty usiłują znaleźć ujście gdzieś w okolicach lewego talerza biodrowego. Ze spakowaniem odzieży dla młodego postanawiam się więc wstrzymać do badania usg, licząc, że lekarz wywróży mi z niego adekwatny rozmiar śpiochów.

- Obwód główki... 33 cm. Obwód brzuszka... I tu nam się wszystko zgadza z wiekiem ciąży; 37+4. Zmierzymy sobie jeszcze kość udową... – monologuje lekarz i przypina komputerowe znaczniki do obu końców rzeczonej kości. Syn wierzga i generuje dwie bulwy na moim lewym boku.
- O, tu nam wychodzi czterdziesty tydzień i trzeci dzień! – zakrzykuje pan doktor zachwycając się ośmiocentymetrowym udem naszego dziecka.
Po mamusi? Ach, nie mogę się oprzeć!

Nogi wyprzedzające w rozwoju resztę ciała o około 3 tygodnie powodują, że wgapiam się w przygotowane wcześniej śpiochy i pajace z pewną taką nieśmiałością. Smyram palcem metkę z nadrukowanym zestawem cyfr... 56... Z trudem opanowuję chęć sięgnięcia po linijkę i resztką rozsądku powstrzymuję się przed mierzeniem nogawek. Zdaję się ostatecznie na łaskę opcji na oko i wrzucam do torby pierwsze lepsze noworodkowe szmatki. I dwie świeżo uprasowane pieluchy tetrowe (tak, jeszcze mi się chce prasować).

Wrzucam do torby… W rzeczywistości pakowanie trwa jakieś dwa kwadranse. I na pewno nie polega na ot takim wrzucaniu; upycham mozolnie rożki/ręczniki/koszule/belle-mammy/szlafroki/i inne gadżety. Kiedy torba przybiera kosmiczne kształty i okazuje się, że za nic w świecie nie da się zasunąć, rzucam mięskiem. Krwistym, ostro przyprawionym. I torbą rzucam, i paczką podpasek, o podłogę, bo cierpliwość już dawno mnie opuściła. Wyobraźnia przestrzenna zawodzi i wydaje mi się, że prze-nigdy nie zdołam tego spakować. Depresja.

Kiedy ostatecznie się udaje, podejmuję się heroicznie kolejnego karkołomnego wyzwania – pozbierania własnej szanownej osoby z podłogi. Miednica, albo staw biodrowy, albo spojenie... Ogólnie pojęta DUPA – boli, jak diabli. Wstaję niezgrabnie i bez gracji. I takoż idę, podpierając się o usłużne klamki, regały i futryny.

Za oknem praży słońce, lazur nieba drażni mnie swoją doskonałością. A. wysyła smsy, że nad Adriatykiem bosko. Nie mogę wyjść nawet na spacer. Jest wielce prawdopodobne, że o własnych siłach nie zajdę zbyt daleko. A jeśli już zajdę, to na pewno nie zdołam wrócić. Wizja szurania o podłoże sztywnymi kończynami w miejscach publicznych zresztą niespecjalnie mnie nastraja.

Synem rzuca czkawka. Średnio pięć razy dziennie. Posyłam krótkie, głuche BU! w stronę brzucha, bo ludowa mądrość głosi, że przestrach pomaga.
Nie pomaga.

8.07.2010

60

Wbrew temu, co może sugerować blogowa cisza w moim wydaniu, wciąż pozostaję w wersji 2 w 1. Syn, średnio kilkanaście razy na dobę, ostentacyjnie wypina ku światu tylną część swego niewielkiego ciała i tym samym dość jednoznacznie komunikuje, gdzie ma plany związane z przyjściem na świat.
Się nie wybiera, mówiąc krótko.

A. wpada do nas któregoś słonecznego popołudnia z kilogramem czereśni i wiązką kwitnącego groszku. Już jest strzaskana na heban, a nad Adriatyk przecież dopiero się wybiera. Wnosi nam do mieszkania piękny, wszak boleśnie odległy wakacyjny nastrój. Zostawia klucze od mieszkania i recytuje instrukcję obsługi kwiatków doniczkowych, którymi pod jej nieobecność się zajmiemy. Raczy nas opowieścią o kupowaniu kostiumu kąpielowego pod wpływem alkoholu (podobno świetna metoda na podniesienie zakupowego nastroju u zakompleksionych), chwali moje jogurtowe ciasto z wiśnią (no pewnie, że zasłużyło), po czym brutalnie nas zostawia. Przed wyjściem poucza jeszcze nasze potomstwo, co do terminu opuszczenia maminej macicy. Bo chce zdążyć wrócić.

Kiedy po pierwszym KTG pielęgniarka zaprasza mnie na-za-tydzień, myślę sobie, że o matko, to już teraz tak będzie, że co chwilę na to KTG... I zaraz przytomnieję, że nawet jeśli, to stan ten nie potrwa nawet miesiąc. Może tydzień, może trzy. Ale to byłoby na tyle. Bo deadline jednak nieubłaganie się zbliża.
W domu łapię się na obsesyjnym myśleniu. Że to już. Że to się dzieje naprawdę. I że wcale nie potrwa to długo, choćby się wydawało, że trwa.
Zastanawiam się, jak przez ostatnie pół roku udało mi się niemal w ogóle nie myśleć o porodzie. I zastanawiam się, czy istnieje sposób na powrót do tamtego stanu umysłu. Bo ta panika wcale mi się nie podoba. Choć ma też swoje dobre strony.
Stroną dobrą paniki jest między innymi jej funkcja mobilizująca. Głównie do spakowania torby. Toreb. Bo okazuje się, że człowiek, z którym wyjdę ze szpitala posiada dość rozległe potrzeby, mierzone między innymi gabarytami paczki z pieluchami i rozmiarem rożka. A więc toreb.

O ile pakowanie pachnących chusteczek, wyprasowanych kaftaników i rozczulająco małych pampersów może wprawiać w lekką euforię, o tyle pakowanie gigantycznych podpasek, szkaradnych siatkowych majtek i ręczników w ponurych kolorach dość skutecznie potrafi sprowadzić do parteru. Wizja wdrożenia w użycie tych wszystkich akcesoriów na pewno nie ma nic wspólnego z rozkoszą.

1.07.2010

59

- Ale dlaczego nie chce pani tych z samą cetyryzyną? – pyta lekarz w centrum dyskusji nad doborem leku przeciwalergicznego, bez którego powoli przestaję móc egzystować. Nawet byle jak. Pyłki szaleją, chusteczki higieniczne na przemian z ręcznikiem toaletowym schodzą w zastraszającym tempie.
Tłumaczę się więc pokrótce z antypatii do efektu ubocznego, jakim jest totalnie rozwalająca senność i w tenże sposób argumentuję zasadność stosowania preparatu z pseudoefedryną.
- A co pani przeszkadza senność na zwolnieniu? - z trudem opanowuję armię nieuprzejmych ripost, które cisną mi się na język i cierpliwie tłumaczę, że L4 nie zwalnia przykładowo z piętrzących sie prac domowych, których w pozycji horyzontalnej, bujając się gdzieś między snem a jawą raczej nie da się wykonać.
- Poza tym – dodaję – nie lubię być taka otumaniona.
- Wie pani, kobiety w ciąży tak, czy inaczej, z reguły są nieco otumanione – konstatuje pan doktor.
Plask – dostaję niniejszym w twarz z liścia i mam ochotę zagryźć. Gotuje się we mnie, gałki oczne podbiegają krwią. Protestuję przez zaciśnięte zęby, że może niekoniecznie, i że może nie stereotypizujmy.
Przeżywam cios jeszcze przez kolejne kilka godzin i szlag mnie jasny trafia, mówiąc oględnie.

Dzień później, rozpieszczając się troszeczkę, przygotowuję sobie kąpiel. Odkręcam wodę, reguluję temperaturę, prysznicem spłukuję niewidzialny brud z wanny, przełączam strumień wody z prysznica na kran i zatykam odpływ. Odwieszam słuchawkę prysznica na ścienny uchwyt i…
Z powrotem przełączam wodę na prysznic. W sekundę (no może trzy, zanim skojarzyłam) mam mokry łeb, zalaną pralkę, kałużę wody w łazienkowym wózku z kosmetykami, schlapane wszystkie pudry/maskary/perfumy/cienie/i-inne oraz mokrą podłogę.
Nie wiedzieć czemu, zanoszę się śmiechem. Patrzę w ochlapane lustro i widzę tysiąc odbić własnej durnowatej, roześmianej, mokrej twarzy. Naprawdę jest mi wesoło.
Mężowi mniej.

Dwa dni później, w umywalce pełnej wody, piorę dla syna trampki z odzysku (wiem, jeszcze przez 2 lata będą na niego za duże, ale nie mogłam się oprzeć – jak wspominałam, dziecięce obuwie kręci mnie nieprzeciętnie). Trę i szoruję gumową małpę przypiętą do rzepa. Trampek tonie. Rzucam się więc na ratunek i energicznie ściskam go w dłoni, by opróżnić z nadmiaru wody.
Nie muszę wspominać, że z fizyki nie byłam nigdy orłem.
Woda chlusta z nieszczęsnego trampka na mój brzuch i nogi. Obficie zrasza podłogę. We własnym domu po raz kolejny stoję w kałuży.
Nie wiedzieć czemu, tym razem nie zanoszę się śmiechem. Tym razem bluzgam.

Jedząc pomidorową, szczególnie uważam na makaron. Bo lubi chlapać, a z chlapaniem nie mam ostatnimi czasy zbyt dobrych skojarzeń. Ostrożnie wsuwam do ust kolejne łyżki pełne zupy, odprowadzając wzrokiem każdą spadającą kroplę. Szczęśliwie wszystkie lądują w talerzu, nie na mojej bluzce. Ponieważ gotował mąż, zupa jest z tych najlepszych na świecie. Gdy ostatnia łyżka znika w moim żołądku, korzystam z chwilowej nieobecności osób trzecich (a nawet drugich), przechylam pusty talerz i oblizuję brzegi (tak, czasem pieprzę konwenanse).
Resztka zupy, której naprawdę-nie-było-w-talerzu, wylewa się wprost na mój dekolt, przyozdabiając bluzkę drobnymi, pomarańczowo-tłustymi plamami.

Po serii powyższych (i niestety wielu im podobnych) wydarzeń zaczynam się skłaniać ku weryfakcji własnych poglądów dotyczących wspomnianego otumanienia.

Mam wrażenie, że tak jak mężczyznom w określonych momentach krew odpływa z mózgu do pewnego organu, tak kobiecie w ciąży krew spływa z mózgu do brzucha – stwierdza Natalia Przybysz w listopadowym Zwierciadle - I kobieta nie jest w stanie pojąć, co się z nią dzieje. Im większy brzuch, tym mniejsza głowa.

Pozostawiam panie (i panów?) z tym cytatem. Oraz z niedookreślonym poglądem na temat otumanienia.