28.12.2011

115

- Kto to jest? – pytam syna wskazując niewychowawczo palcem na zdjęcie psiapsióły z liceum.

- Ciacia – odpowiada zgodnie z prawdą syn i sprawia mi tą jedyną w swoim rodzaju radość, skropioną tu i ówdzie lukrem dumy. Że wie, że wymawia, że pamięta, że… w ogóle. Więc pieję z zachwytu przez krótką chwilę, po czym wdrażam dziecię w misterną sieć planów na popołudnie i uprzedzam lojalnie o wyjeździe do "ciaci" i jej małej, trzymiesięcznej córki. Syn uśmiecha się i zasadniczo cieszy, choć przez jego twarz przelatuje niewielka smużka onieśmielenia. Chyli głowę lekko ku dołowi, patrzy jednocześnie w górę, wprost w moje oczy i zasłania policzki dłońmi. Poznawanie nowych osób, bądź spotykanie dawno niewidzianych to jednak wyzwanie dla systemu nerwowego syna. Dobrze to wie, takie mam odczucia.
Kiedy ciocia S. staje w drzwiach domu i zaprasza nas do środka, syn posyła jej pełen blasku uśmiech, by – tuż po przekroczeniu progu – wpaść w pięciominutowy, histeryczny szloch. Wbija palce raz w moje, raz w męża plecy i żadnym sposobem nie da się przekonać do zdjęcia kurtki, choć wewnątrz tropiki a pani domu śmiga w koszulce na ramiączkach.
Histeria mija równie nagle, jak się pojawia. Herbatka malinowa i drewniane puzzle załatwiają sprawę na tyle, że przez kolejne 2 godziny syn już jedynie zachwyca. Zwiedza, zagląda, zagaduje… Porzuca kawałek sernika na rzecz suszonej żurawiny i będzie skubał ją systematycznie, aż na dnie miseczki zostaną jakieś marne resztki. Żurawinę zagryza kawałkami świeżego ananasa i krzywi się nieco tylko przy pierwszym kęsie.
Tymczasem mała N. hipnotyzuje mnie bezgranicznie. Podnoszę kruche, drobne, maleńkie 5 kilogramów… Po dwunastokilogramowym synu mam wrażenie, że bawię się lalką. Zaglądam w ogromne, niebieskie oczyska, gadam coś… nie wiem już, co się gada do trzymiesięcznych… N. odpowiada bezzębnym uśmiechem. Uśmiechem na tak drobnej twarzy, że nie wierzę, że się tam mieści. Syn był taki sto lat temu, nie 14 miesięcy…
Niemożliwe, że 14 miesięcy.

16.12.2011

114

Zimowe butki, rozmiar 25, z lekkim zapasem, drepczą dzielnie po kamiennych stopniach prowadzących do miejscowego, babskiego przybytku – Rossmanna. Ręce w górze, asekuracja. Lewa, prawa, lewa… Nigdy nie chodził po schodach dostawiając stopy do siebie.
- Chodź, chodź z babcią! – skrzeczy mi nagle nad uchem przypadkowo napotkana sześćdziesiątka, odziana w białą tapicerkę samochodową, z bordowym beretem na głowie. Dostaję nagłej furii, gul mi rośnie w gardle, kiedy się obcy w ten sposób tytułują i terroryzują mi dziecko nachalnym, sztucznym uśmiechem.

- My też mamy takiego dwulatka – chwali się nieproszona i uświadamia mnie, że syn wygląda na siedem miesięcy więcej, niż w rzeczywistości. Niech będzie. - A jak ma na imię…? Bo nasz Miłoszek. I nie wiadomo, jak tu na niego wołać - średnio kulturalnie robię tzw. gały i stwierdzam chwilowy brak języka w gębie. Bo niby jak wołać? Po imieniu? Ale mogę się oczywiście mylić.

- Gdzie tu jest wejście… – mamrocze pod nosem samozwańcza babcia - bo ja tu pierwszy raz…

- O tam, kolejne drzwi - informuję, siląc się na resztkę uprzejmości i wskazuję kierunek brodą, podtrzymując oburącz syna, pokonującego ostatni stopień. Drepczemy tuż za nią, w tym samym kierunku.

Nie słyszę dziękuję, albo, rzecz jasna, mi się wydaje. Biała tapicerka ładuje się do sklepu, ja, prostując tor lotu małego człowieka, który nagle był się zachwiał, tuż za nią… I – bęc. Ciężkie, szklane drzwi zatrzaskują się z impetem, niemal rozkwaszając mój i syna nos.

Zadziwiające, jak szybko i nieskomplikowanie można stać się niewidzialnym.

Kilka chwil później, pod innym już sklepem, orientuję się, iż oto właśnie, wraz z nieletnim, bierzemy udział w wyścigu do kolejki. Jak się okazuje, długiej. Przegrywamy go z inną sześćdziesiątką (również w berecie, ale to zapewne zwykły zbieg okoliczności), która na naszych oczach doświadcza cudu uzdrowienia i z kulejącej, powolnej staruszki zmienia się w gibką, szybką i bezkompromisową wojowniczkę. Stoi dumnie dwie osoby przed nami, biały moher na jej głowie jeszcze faluje, wzruszony pędem powietrza.

Syn, na widok szarej masy stłoczonych w ciasnej klitce ludzi, jęczy maamaaa… i wyciąga ręce ku górze. Jest na granicy histerii. Zarzucam go sobie na ramię, łokciem podtrzymując opadającą torbę. Cienkie uszy reklamówki wypełnionej trzema kilogramami ziemniaków tną mi palce prawej dłoni. Pot leje mi się po dupie, bo okazało się, że 9 stopni, nawet w grudniu, to za dużo na zimową kurtkę.

- Popatrz jakie ładne plakaty/choinka/zegar/a tutaj kiełbaski, ty lubisz! – nadaję jak z pepeszy, byle tylko zahamować galopującą obniżkę nastroju syna. Ten pot po dupie… coraz bardziej.

- Niech pani stanie przede mną, proszę. Chociaż jedna osoba mniej, to zawsze coś – mówi ciepłym głosem ufarbowana na kasztanowo trzydziestka – Ja wiem, jak to jest ciężko – dodaje z uśmiechem pełnym zrozumienia i niemal zmusza mnie do zajęcia jej miejsca w kolejce, choć się wzbraniam ze skrępowania. Zamiast jedenasta, jestem dziesiąta.


Ech, ta dzisiejsza staroć, chciałoby się rzecz w odwecie za te wszystkie starcze utyskiwania kierowane do tak zwanej dzisiejszej młodzieży.

14.12.2011

113

Szukam kilku minut dla siebie. Siadam na fotelu, otwieram komputer; swoją mikroprzestrzeń.

- phhhhiiii…! – prycha syn, niczym rozwścieczone kocię. Biega wokół fotela. Za nim ojciec. Na czworaka. Też prycha. Śmigają mi na orbicie jak dwa prychające pociski. Czytam coś. Nie wiem co, bo w tym samym momencie syn wdrapuje mi się na kolana i zezuje za oparcie fotela, inicjując klasyczne a-kuku. Ojciec znika mu z pola widzenia, prychanie cichnie.

- Gdzie tata? – leci młodszy nienaganną polszczyzną. Młodszy, który generalnie nie rozpieszcza nas werbalnymi komunikatami. Zbieram szczękę z podłogi.

- Co powiedziałeś??? Gdzie tata??? Jak pięknie! Powiedz: "gdzie tata?"! – klepię standardową formułkę, molestując dziecko o dalsze popisy. Jak upierdliwa ciotka. Nie umiem się oprzeć wymuszaniu popisów. "Jak ty śpiewasz "Panie Janie"?" (nianie-nianie), "Kto jest łobuzem?", "Jak ryczy lew?" – dręczę dziecię i cieszę się nieprzyzwoicie, choćby "aaghrrr….!" pobrzmiewało dwudziesty ósmy raz w ciągu dnia. Łaskę rozgrzeszenia czerpię z wiecznie uśmiechniętej twarzy małego celebryty, któremu najwyraźniej domowe show sprawia dziką frajdę. Poza jednym…

- Daj buzi mamusi… – ciumciam przymilnie. Syn tymczasem wygina się w pałąk i przepełniony nagłym zainteresowaniem własnym zadem udaje, że nie wie o-co-cho… Podciągam czarne kalesony, głaszczę blond czuprynę… - Idź, ty…! - dąsam się, klepię zapieluchowany tyłek i uśmiecham się nostalgicznie. Nasto-miesięczniak. Prawie jak nastolatek.