14.12.2010

87

- Kaszel u dziecka? Zobacz, jak oczyścić nosek! – głosi reklama internetowa i przewyższa poziomem abstrakcyjności, jak wiele zjawisk ostatnio, moje możliwości intelektualne. Bo nie wiem, co ma piernik do wiatraka.




Pół godziny spaceru i zdaje mi się, że drugie tyle zachodu z ubieraniem/rozbieraniem siebie i jego (i z logistyką całej tej operacji; jak ubrać dziecko nie wchodząc do jego pokoju w zasolonych butach i jednocześnie ubrać je na końcu, żeby się nie zgrzało), montażem i demontażem wózka oraz walką z drzwiami do klatki schodowej. I patrząc na śnieżną zamieć pod budą wózka zastanawiam się, gdzie sens. Najgorsze, że nie wychodzę wcale pod przymusem. Chyba, że tym wewnętrznym, który mi każe zrobić w końcu coś innego, niż kursowanie między matą edukacyjną, kocem z ustawionym nań ikeowym pałąkiem a huśtawką.

- Czy mógłbym panią jakoś wyprzedzić? – zagaja uprzejmie starszy człowiek; ledwie go słyszę spod kaptura. Zjeżdżam pospiesznie trójkołowcem w pierwszą lepszą lukę między zaparkowanymi ciasno samochodami i grzecznie odpowiadam, że ależ oczywiście. Życie go chyba nie oszczędzało, tak myślę. Utykający, o zmęczonej twarzy. Drepcze powoli. Do bankomatu. Wyjmuje kartę, bez dłuższego namysłu wstukuje pin i podejmuje gotówkę. Uśmiecham się pod nosem. Na oko 60-letnia kobieta z niedbale zarzuconą na ramię torbą przechodzi w tej samej chwili obok, wymachując beztrosko kluczykami od samochodu, przypiętymi do kolorowej smyczy.
Budujące, ogólnie ujmując.

13.12.2010

86

Zielonkawa rzadkość w pielusze, marudzenie okołowieczorne, ręce w buzi po łokcie i potok śliny na meblach, ubraniach i podłodze. I dwa białe szpikulce na dziąsłach dolnej szczęki. Inaczej – holistyczne ujęcie ząbkowania. Mimo niewygód i uciążliwości – puchniemy z dumy na okoliczność pierwszych siekaczy potomka. Dowiadujemy się także, że co jak co, ale sfotografowanie zębów wystających ponad linię dziąseł na wysokość (niskość?) dziesiątych części milimetra proste nie jest. Wszak nie niemożliwe

Ząbkujące pisklę, pozostawione w łóżeczku na czas zainstalowania deski do prasowania w sąsiednim pokoju i podłączenia do prądu żelazka (minuta? trzy?), zasypia niepostrzeżenie. Nie domaga się przytulania, kołysania, kneblowania silikonowym sutkiem, układania w ulubionej pozycji ani w ogóle żadnych zabiegów. Tak lubię najbardziej.

Włączam, jak zwykle przy prasowaniu, vh1. Rock your baby tym razem jakby nieaktualne; baby zasnęło było i tym samym nie znajduję powodu, dla którego miałabym słuchać Puszka Okruszka czy oglądać pląsającego Boba Budowniczego. Przesiadam się o kanał niżej i ląduję w towarzystwie mtv. Królowa Życia. Niedowierzam. Odzyskuję wiarę w popkulturę.
Po czym ją tracę w tempie ekspresowym, gdy amerykańskie Czarnookie Fasolki dopuszczają się zbiorowego gwałtu na szlagierze z Dirty Dancing. Nie, żebym osobiście ten numer jakoś szczególnie ubóstwiała, ale litości…
Przełączam się na Dzień Dobry TVN, po czym wciskam czerwony klawisz na pilocie.
Prasowanie samo w sobie bywa wystarczającym zajęciem.



Jak stara, tak głupia podążam – raz – w grudniu, – dwa – w niedzielę, – trzy – samochodem do galerii. Po raz pierwszy w życiu widzę, jak zapala się czerwone światło przy wjeździe na parking. Wraz z wyjazdem granatowego audi – gaśnie i ustępuje miejsca zielonemu. I zapala się znowu po wjeździe faceta przede mną. 1400 miejsc parkingowych okupowanych. Może 1300, zważywszy na wybitnych kierowców parkujących na dwóch miejscach jednym samochodem.
W Notabene moje nozdrza przeszywa kwaśny odór niemytego człowieka. Rozglądam się na bezczelnego i próbuję namierzyć źródło. Brak obdartusa, którego od razu można by uznać za winowajcę trochę mnie przeraża – czyli, że choć się ubrali wszyscy nienagannie, to ktoś jednak zapomniał o prysznicu. Tak z tydzień temu, lekko licząc.
Gdy trawersuję zatłoczony korytarz, nieco zagubiona strasza kobiecina atakuje mnie wiechciem wysuszonych gałęzi wierzby mandżurskiej. Trzyma je za plecami i beztrosko obraca się wokół własnej osi, kosząc wszystkich w promieniu metra. Nic nie mówię. Jest mi gorąco. Obładowana słoikami ze strawą dla nieletniego i paką pieluch galopuję do trzeciej z kolei księgarni w poszukiwaniu prezentu dla seniora rodu.
- Ma pani szczęście, został ostatni egzemplarz – oznajmia zadowolony z siebie pracownik księgarni. Zanim zdążę odetchnąć z ulgą, kierowniczka uświadomi go, że to tamtem zniszczony. I że nie ma.
- W K. mają 8 egzemplarzy, w B. ileśtam, gdyby pani zechciała podjechać – informuje mnie pracownica Empiku. Zechciałam. Jadę do K., bo bliżej (i szansa, że w 10 minut ktoś wykupi 8 sztuk raczej mała) i po kilkunastu minutach tamtejsza baza danych potwierdza radosną nowinę.
- Bardzo panią przepraszam – usprawiedliwia się zaraz potem kobieta, która jeszcze przed chwilą udała się po moją książkę – ale to są zaginione egzemplarze. Są w bazie, ale ich nie ma.
Bywa, że nie obejmuję umysłem pewnych zjawisk.

Mąż zamawia książkę przez Internet.

10.12.2010

85

- kkkhhhh... – syn wprawia się we fhancuskim r. Próbuję wtórować, przedrzeźniać, ale nie dorównuję jego umiejętnościom. Dławię się i kaszlę po wyemitowaniu pierwszych dźwięków. Młody dzierży w dłoni niebieski gryzak i nie zważając na ten fakt żuje rękaw koszuli. Można go wykręcać po mniej więcej minucie. Zęby?

Na widok utartej na aksamit słoiczkowej marchwi syn doznaje nagłego podniecenia i skacze w fotelu samochodowym (który chwilowo służy nam za krzesło do karmienia), wymachuje rękoma i kopie synchronicznie nogami. Mlaszcze jęzorem i cmoka. Gdyby mógł mówić, z pewnością usłyszałabym kilka słów na temat własnej ślamazarności. Bo marchew ma być podana NATYCHMIAST. Wszelka zwłoka jest tutaj kompletnie nie na miejscu. Fakt, że warzywo występuje póki co w ilości testowej, sprowadzonej do marnych trzech łyżeczek, wcale nie polepsza sprawy. Gdyby nie mój sceptycyzm wobec przesądów, splunęłabym przez lewe ramię adekwatną ilość razy, by się to uwielbienie dla zdrowej żywności jak najdłużej utrzymało. A tak mogę tylko mieć się na baczności, by sama czegoś po drodze nie spieprzyć.



Przedszczepienne, rutynowe pomiary dziecięcia plasują je na 97. centylu w kwestii wzrostu i 93., gdy chodzi o masę ciała. BMI 18, co daje w ogólnym rozrachunku centyl 70. któryśtam. Nie wiem jak to działa, nie znam się na matematyce. Niemniej, jeśli jeszcze raz usłyszę skierowane pod adresem syna "ale grubiutki" dostanę jasnej cholery. I będę wulgarna.



Płatki śniegu wirują za oknem i być może nawet tworzą jakiś tam bajkowy obraz. Niektórym się podoba. W ogóle nieważne, że nigdy tego nie zrozumiem. Wszak mamy wolność słowa i myśli; przynajmniej teoretycznie. Dla mnie charakter dzisiejszej aury sprowadza się do bluzgów emitowanych na spacerze po odśnieżonym w kratkę osiedlu (i, co nawet bardziej prawdopodobne, do oglądania świata przez okna) oraz do kolejnego weekendu bez babci D., która już niemal ze spakowaną torbą rezygnuje z odwiedzin u wnuka.
A do maja, że tak to poetycko ujmę, zajebiście daleko.

…i spuściła nos na kwintę.

4.12.2010

84

Obstawiam, że syn obudzi się, gdy tylko otworzę przeglądarkę…
…wstukam w pasek adres bloga…
…się zaloguję…
…rozpocznę pisanie.

Otóż nie, wciąż śpi; książę. Podejmuję ryzyko obejścia się bez edytora. Dreszczyk emocji, mrr…



Na kilka minut przed popołudniową drzemką zostawiam syna w łóżeczku. Pod kołderką, równiutko ułożony, bawełniana owca przy policzku. Wzruszający obrazek. Wychodzę na krótką chwilę, po czym wracam, przywołana zniecierpliwionym postękiwaniem.
Syn leży; w poprzek. Drobi stopami po szczebelkach i tłamsi nimi ochraniacz. Po przeciwległej stronie głowa – zwieńczenie cienkiej, wygiętej w pałąk szyi – zaklinowana gdzieś między ósmym a jedenastym szczeblem. Jest jednak trochę dłuższy, niż łóżko szerokie.

- Jezusmaria!!! - emituję głośniej, niż potrzeba i ruszam na ratunek, bo na pierwszy rzut oka wygląda mi to na niemałą masakrę. Sekundę później stwierdzam jednak, że pomimo wszelkiej niewygody syn niezwykle ceni sobie przez przypadek zdobytą pozycję i z pełnym podziwem dla własnej motoryki kolekcjonuje nowe doświadczenia. Przestaję histeryzować i przyłączam się do peanów na cześć galopującego rozwoju małolata.

Leżąc na plecach, (matka, zlituj się, tej pozycji nienawidzę najbardziej!!!), syn kładzie głowę na boku, po czym odgina ją w tył, jakby za chwilę miał zamiar dotknąć czupryną do pieluchy. Wywija kończynami w szaleńczym tempie, przenosi ciężar ciała na jedną stronę i za wszelką cenę dąży do ułożenia na brzuchu. Popycham lekko palcem wskazującym zniecierpliwiony tyłek i - bęc! – cel osiągnięty. Nie, żeby opanował już czynność odwrotną – jakby nie było, pierwszą w rozwojowym kalendarzu – bynajmniej. Położenie się na plecach z własnej, nieprzymuszonej woli, raczej mu nie grozi.



Zmęczeni listopadowymi kursami po rodzinnych stronach, pakowaniem miliona tobołów i rozbudowaną logistyką wyjazdów postanawiamy kolejny weekend spędzić na własnych śmieciach. Miotana nie wiem jaką motywacją przychylam się ku myśli, by może jednak… tam i z powrotem… mały weekendzik, myk-myk…
- Ale wiesz – zagaduję męża - jak nie masz ochoty, to powiedz, nie ma problemu. Możemy zostać. Nie chcę, żebyś to robił tylko dla mnie.
- Ja, kochanie, jestem w stanie baaardzo wiele dla ciebie zrobić
– powiada z nadęciem mąż.
- O, na przykład – ilustruje po chwili wypowiedź - dziecko ci zrobiłem.



A skoro już o zrobieniu mowa…
W rok po tym, jak syn za pośrednictwem mało wyszukanego kodu kreskowego i równie mało wyszukanych objawów spod znaku porannych mdłości oznajmił, że oto jest, patrzę na czteromiesięcznego chłopca, który z właściwą sobie gracją pochłania pierwsze w życiu kęsy jabłkowego musu. Otwiera usta i zawsze w ten sam sposób krzywi się przy pierwszej łyżce. A potem zajada i popędza mnie, gdy za długo zwlekam z kolejną dostawą. Poprzestaję na trzech łyżeczkach, choć zjadłby, jak sądzę, trzy kubeczki.
Więc patrzę na tego chłopca i nadal trochę nie ogarniam… że jest, że nasz, że każdy miesiąc z nim, to jak szybkie 5 minut…
No nie ogarniam.



I wciąż śpi. Bez save’owania, bez edycji na trzy raty… Szaleje.

29.11.2010

83

A więc pozamiatane. A raczej dokładnie odwrotnie – w ogóle nie zamiecione; chodniki zawalone białym paskudztwem, horyzont gdzieś się zagubił pomiędzy białym niebem a białym gruntem. Koszmar powrócił, niech go cholera. Zawsze tak robi, że nie ma go całe miesiące, a potem spada w jedną noc, ot tak, bez pieprzenia się w konwenanse. I zawsze przychodzi ten moment, że podniesienie rolety okiennej grozi nagłym atakiem depresji.
Szczęśliwie posiadam dziecko. A dziecko, jak się okazuje, jest świetnym antidotum na wszelkie nieszczęścia; ze śniegiem na czele. I podnoszę tę nieszczęsną roletę, i patrzę w te zaspy, w te samochody, które bawią się ze swoimi właścicielami w swoiste "zgadnij, gdzie jestem", i zaraz potem zerkam na syna – wisi na moim ramieniu z szerzej niż zazwyczaj otwartymi oczami, zalicza kilkuminutowy opad szczeny i PATRZY. Prawie nie mruga, zastygł w bezruchu. PATRZY. Bez wątpienia zczaił, że coś jest nie tak. Nie śmieje się, nie zdradza ni krzty entuzjazmu.
Tak, synuś mamusi. Ze śniegu nie należy się cieszyć. Przenigdy.

17.11.2010

82

- Pa, synku… – rzecze czule mąż do potomka, wychodząc rano z domu. Ten, rozłożony niczym książę na macie pełnej afrykańskiej fauny, patrzy tęsknym wzrokiem za ojcem, po czym od niechcenia odwraca głowę i wzdycha ciężko nad swym losem. Łudzę się, że i nad moim – samotnej przez 9 godzin matki. Ach, te kąpiele w pojedynkę (poczekaj synku, mama tylko rozłoży stelaż/wannę/no nie płacz, pobawisz się krową? nie?/naleję wody/już już, tylko przygotuję ręcznik/a gdzie twoja myjka?/synku poczekaj, już cię rozbieram/no szybciutko, wyjmij piąstkę z buzi, bo woda stygnie… and so on.)
Pluszowy słoń niemrawo dynda nad głową syna. Ma szczęście, że wciąż dynda, bo ostatnimi czasy trend jest taki, by słonia konsekwentnie urywać. Dobrze, że na rzepie.

Pędem do wiedzy tłumaczę niepohamowaną chęć eksplorowania przez syna regału z literaturą naukową. Niesiony na ręku wyciąga ramiona w kierunku książek i z pasją obmacuje ich grzbiety. Notorycznie strąca przy tym z półki pluszowego misia, który zasłania istotną część zasobów.

Strąca mogłoby się w zasadzie odnieść do bardzo ogólnie pojętej aktywności syna. Ofiarą padają klucze cioci A., które zaległy u nas od wakacji (i też zasłaniają książki) oraz wszelkiej maści papiery. Padłyby zapewne i talerze, które przyciągają uwagę nieletniego niezwykle silnie. Oraz obrusy (i nie ważne, co na nich). Na szczęście matka czuwa (nie synku, czajnik jest gorący, teraz nie wolno dotykać/nie kochanie, szklanka mogłaby się rozbić, nie ruszaj). Póki co, czuwa.


Wracając; niczym wszak nie potrafię wytłmaczyć obsesji na punkcie nocnej lampki-gwiazdki. Dzień kończy się i zaczyna swoistym misterium, w którym to istnieją tylko syn i lampka; świat zatrzymuje się i znika, poza nimi nie ma nic. Lampka nie musi świecić. Wystarczy, że jest. Na jej widok syn zamiera, uwalnia pełen miłości uśmiech a chwilę później szaleje – podskakuje wzorem piłki ping-pongowej i gibie się niebezpiecznie na moich rękach. Z trudem opanowuję wierzgające, rozemocjonowane 7,5 kilograma (circa). Tylko tatuś jest tak wspaniały, że wynosi syna ponad poziom swych barków i prowadzi go na spotkanie trzeciego stopnia z plastikową obudową lampki. Z odległości 20 centymetrów musi wyglądać iście bajecznie. Na karb tego zwalam więc wczorajszy wybryk syna, kiedy to wisząc na moich ramionach ośmielił się wyciagnąć ręce ku ojcu i gestem nie pozostawiającym cienia wątpliwości zarządać transferu. Cios poniżej pasa, ot co.



Jeśli pierwszy deszczowy dzień listopada przypada siedemnastego, to dziwi mnie, dlaczego rokrocznie trąbi się o zimie stulecia, a nigdy o jesieni. Ani lecie. To dobry rok, chyba.
I jeszcze bezśnieżną zimę poproszę.

11.11.2010

81

Plastikowa pszczoła imieniem Elżbieta wygrywa synowi skoczne melodie, wyzwalając rozbrajający, ośliniony uśmiech.
If you’re happy and you know it clap your hands… Przemycam nikczemnie edukację językową. A co. Wgniatam na przemian kolorowe przyciski i patrzę wraz z synem w migoczące światła. Hipnotyzują; żeby nie powiedzieć, że się obawiam w konsekwencji ataku epilepsji.
Dobę później syn uśmiecha się nie tyle w reakcji na muzykę, ile na sam widok pszczoły. Pamięta. Ściąga usta w dzióbek, unosi brwi. Wytrzeszcz oczu wspomaga intensywnymi ruchami ciała. Cały chodzi. Wyciąga przed siebie dłonie (od pewnego czasu wie, że nie posiada tylko jednej, a odkrycie – przyznać trzeba – miało charakter dość spektakularny) i chwiejnym ruchem, konsekwetnie ponawiając próby, dotyka przycisków. Po krótkiej chwili brak efektów dźwiękowych zaczyna być na tyle irytujący, że syn rezygnuje z subtelnych poczynań i przechodzi do zasadniczego ataku.
Tłucze otwartymi dłońmi w oba przyciski, pomagając sobie dzięciołowatym ruchem głowy. Chce wyjść ze skóry, byle osiągnąć cel. Jest ambitny, myślę sobie. Ale i niecierpliwy. Po mamusi?
Kiedy pszczoła ostatecznie emituje jedną z melodii, syn z lubością tapla się w podziwie dla potencjału własnej dłoni. Lewej; gwoli ścisłości. Jest dumny z siebie, jak nigdy dotąd i uśmiecha się zarozumiale, unosząc jeden tylko kącik ust. Lewy.



Świętując kolejny (piąty? szósty?) wieczór bez kolki (taaak!!!), wyprowadzamy się wraz z mężem z dziecięcego pokoju i przenosimy posłanie do sypialni, w której nie było nas od trzech miesięcy. Pieczołowicie układam słuchawkę elektronicznej niani w okolicach ucha, sprawdzając kilkakrotnie, czy jest włączona. Śpię tak czujnie, że wybudzam się szybciej, niż aktywowana niemowlęcym głosem niania. Jednocześnie nie mogę opędzić myśli, jakiegoż to mam dzielnego i dorosłego syna. Ach.
Kolka radośnie powraca następnego dnia. Szczęśliwie w jakiejś osłabionej, cywilizowanej formie. Syn pręży się i stęka przez około godzinę, co stanowi naprawdę przyjemną alternatywę wobec trzygodzinnego wrzasku, który miał miejsce wcześniej. Fakt, że masaż rzeczywiście pomaga i daje wyczuwalne efekty również nastraja nieco bardziej optymistycznie, niż dotychczasowe poczucie, że czego nie zrobię, to i tak bez większego sensu.
Idzie lepsze?

8.11.2010

80

Przed wyjazdem w długą podróż, na długo, nachodzą mnie dziwne lęki, które nigdy wcześniej (czytaj przed erą syna) nie zaprzątały moich myśli. Śmierć jako jeden z normalnych, nieodwołalnych etapów życia zaczyna jawić się jako zgroza. Coś zmienia mi się w psychice. Czynnik macierzyństwo pozostaje jedynym logicznym wytłumaczeniem dla tych kompletnie nielogicznych zmian.
- Zaczynam bać się śmierci. Tylko dlatego, że nie wyobrażam sobie zostawić go tu samego. Nie poradziłby sobie… – dopinając ostatnie bagaże powierzam mężowi własne przemyślenie; dość intymne, jak sądzę, i z kategorii tych, nad którymi lubimy się pochylić; poroztrząsać.
- Aha, czyli dopóki byliśmy we dwójkę, to o mnie nikt się nie martwił; jak ja sobie poradzę…? – z empatią słonia w składzie porcelany odpala mąż. Obłaskawiam go wizją powtórnego ożenku z kobietą-ideałem, przy której na pewno nie miałby czasu na smutki.
- To o syna też się nie martw. Już ja mu znajdę jakąś mamusię.
I szczerzy się tak po prostu; obładowany bagażami beztrosko zbiega do garażu. I zostawia mnie z tą egzystencjalną dziurą w myśli.

Wsiadam posłusznie do samochodu, tuż obok syna. Tkwi uwiązany w foteliku. W którymś momencie życia zaprzestał protestów w tej materii i przyjął do wiadomości zasady bezpiecznego podróżowania. Nie wiem, w którym momencie.
Zarzucam na budę fotelika chustę, by osłonić małe oczy przed ostrym, jesiennym słońcem. Tak samo jak przed miesiącem; chusta świetnie się sprawdza. W pamięci mam drzemiące w jej cieniu dwumiesięczne niemowlę, absolutnie niewzruszone obecnością dodatkowego gadżetu.
Ze zdziwieniem odkrywam, że przy niemowlęciu trzymiesięcznym chusta posiada marne szanse na pozostanie w miejscu. Syn, zamiast z ulgą odnotować odcięcie od nadmiaru bodźców i przymknąć szanowne powieczki, otwiera oczy w osłupieniu i sięga dłonią po frędzel arafatki. Po chwili chusta opada mu na stopy.
Przeżywam fascynację tempem rozwoju. I wracam wciąż do zdjęć sprzed trzech miesięcy.

25.10.2010

79

- Może ty lepiej zapytaj lekarza, czy to dobrze... – z niekłamaną troską sugeruje A. w reakcji na informację o braku potrzeby nocnego podjadania u mojego syna. Patrzy z niepokojem i nie dowierza, że od blisko miesiąca syn konsekwentnie ignoruje matczyny biust w godzinach ciszy nocnej. Osobiście nie zamierzam zgłaszać nikomu tego faktu – krągłe papule młodego i krzepkie uda nie wydają mi się raczej znamionami niedożywienia. A przespane noce cenię sobie nieprzeciętnie.

O ile są przespane. Poszukuję aktualnie we własnej psychice nowego, konstruktywnego podejścia do niemowlęcej kolki;

–niechjąkurwajegomaćszlagjasnytrafi–

rozkrzyczana twarz syna, sztywne jak drewniane kołki kończyny i spocone od spazmów czoło ograniczają mnie do jednej tylko reakcji; a być może mało sensownie jest siąść i płakać wraz z dzieckiem. Szukam więc; może siły, może dystansu, może swoistej znieczulicy. Nie ma. Null. Cowieczorny dramat trwa sobie w najlepsze.
Planuję wyżebrać kolejną receptę na Debridat.



- Yhyyy… - emituje syn spoglądając na własne odbicie w lustrze i rozdziawia paszczę w najsłodszym uśmiechu. Trzymając na ręku dziecię, kątem oka widzę garnitur własnych zębów; też nie mogę powstrzymać radości, więc szczerzę się do trzydrzwiowej szafy wraz z potomkiem.
Chwilowo nie pamiętamy o tym, co dzieje się w dolnym odcinku układu pokarmowego. Błogostan.
Kiedy wraz z mężem intonujemy, każde na swoją nutę, taaa-doorotka-ta-malusia i jako tako rytmiczne potrząsamy ciałem nieletniego, zainteresowany zalicza swój pierwszy maraton głośnego chichotu. Nie wiem, kto ma większy ubaw, niemniej – chwilo trwaj.

18.10.2010

78

Przyzwoitość nakazuje mi odszczekać te kilka pochopnie wygłoszonych sądów. Bo łatwy plan, proszę państwa, jednak działa i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przesypianie całych nocy przez syna mego pierworodnego właśnie jemu zawdzięczam. No, może pospołu z Debridatem, który ostatecznie wycisza nieco rozszalały układ pokarmowy i wyłącza opcję nocnego karmienia. Na 10 godzin. Ha.

"Zamiast wpychać mu coś do buzi, - poucza Tracy - wozić samochodem bądź sadzać na huśtawce lub którymś z owych diabelskich wibrujących fotelików (…), kładziemy dziecko do łóżeczka, tworząc wokół niego nastrój ciszy i spokoju. Co się wtedy dzieje? Dziecko oczywiście zasypia bez żadnych dodatkowych zabiegów."
BUAHAHA…!!! – konstatowałam błyskotliwie po przeczytaniu raz, drugi, trzeci owego fragmentu. Oczywiście zasypia zgrzytało mi w głowie nieprzeciętnie i działało na mnie jak płachta na byka. Bo co to znaczy, że zasypia; tak po prostu. I to jeszcze oczywiście.
Zarozumialstwa nie znoszę! – pieniłam się do momentu, w którym to mój osobisty syn wziął i oczywiście zasnął umieszczony w łóżeczku po pierwszych symptomach zmęczenia godzinną aktywnością.
Bo szczęśliwie posiadam zaprogramowaną opcję, że lepiej spróbować i żałować, niż żałować, że się nie spróbowało. I tak ja – kontestatorka wszelkich planów i szeroko pojętej organizacji – wdrażam łatwy plan i trzymam się go kurczowo, zlizując lukier z tych wszystkich chwil, kiedy dziecię wtulone w szmacianą owcę (tak, drżę, żeby się nie udusiło i biegam co rusz sprawdzać, czy oddycha) zasypia spokojnym snem. Albo żąda pożywienia co 3, lub nawet 4 godziny. W dzień!
Łatwy plan ma jedną wadę; trudność, powiedzmy. Nie działa wieczorem. Wieczorne zasypianie ma się nijak do dziennej drzemki, która nadchodzi ot tak i trwa dokładnie tyle, ile potrzeba, by ugotować obiad, wyprasować dwie pralki prania, albo napisać notatkę. Wieczorne zasypianie to krzyk, płacz, łupiący ból pleców, więdnące ręce i co najmniej trzy zmiany mama/tata/mama/tata/mama przy dziecięcym łóżku. I dwie godziny na zegarze. I niedobory cierpliwości także.
Całkiem prawdopodobne, że łatwy plan nie przewiduje zjawiska pod tytułem kolka. I – jak każdy plan – sypie się w mak, gdy dochodzi dodatkowa zmienna.
A kolka trwa w najlepsze. Otwieram trzecią butelkę Delicolu, zwiększam na powrót porcję enzymu. I tak jak przed miesiącem masuję mały brzuszek. Przebieram naprzemiennie nogami syna i noszę, noszę, noszę… Radykalne rozwiązanie znowu tłucze mi się po głowie. Ale przecież nie chcę. Tak, mam lekką obsesję laktacyjną. I tak, uwielbiam karmić dziecko, choć jeszcze półtora miesiąca temu obiecałabym królestwo za zgrabną wymówkę; za medyczną podkładkę wyciszającą wyrzut sumienia; przepustkę do bezkarnego pochłaniania maltesers, płatków z jogurtem i pecorino z czerwonym winem. Ale nie. Wolę katować własne potomstwo i czuć się pieprzoną Matką Polką.
Tłumaczę się sama przed sobą, że Bebilon też zawiera laktozę. A jeśli idzie o Nutramigen, to już wolę katować piersią.

---

- Chcesz sobie zrobić jakiś kolaż? – pyta nieoczekiwanie mąż znad sporego stosiku drobno podartych, a wcześniej przyczernionych nad płomieniem świecy, wydruków z kart kredytowych. O babraniu się w kleju, kolorowych papierach i świście nożyczek zdążyłam chyba zapomnieć… Aktualnie manipuluję pluszowym zoo na macie edukacyjnej, ciężkimi (taaak, coraz cięższymi) pampersami i bawełną skrojoną na 68. I żelazkiem, po tej bawełnie.
Im większe dziecko, tym łatwiej się prasuje.
Takie to teraz prowadzę przemyślenia.

8.10.2010

77

Wśród najnowszych zaleceń lekarskich, prócz trzymania dziecięcia do odbicia, pojawia się godzinne leżakowanie pod kątem 45 stopni po każdym posiłku oraz wspomaganie trawienia laktazą z aspergillusa. Nietolerancja cukru mlecznego i refluks to bowiem najświeższe newsy z beztroskiego życia układu trawiennego syna.
Młody z najwyższą gracją i atencją zasysa z łyżeczki kolejne dawki Delicolu. Z plastikowej miarki dołączonej do Debridatu wypija bez szemrania syrop. Z dnia na dzień coraz mniejsze ilości lądują na śliniaku. I jakby coraz mniej się krzywi. Taki dorosły się zrobił…
Puchnę z dumy każdego poranka, gdy zerkając po przebudzeniu na zegarek widzę okolice szóstej. A zaraz potem syna, szczerzącego w uśmiechu dziąsła. Przeboleję, że śmieje się głównie do nocnej lampki, a dopiero w drugiej kolejności do własnej matki; niewdzięcznik.
Leżąc na przewijaku syn spędza czas na słodkim tête à tête z własną pięścią. Lewą, bo prawa chwilowo (?) pozostaje w totalnej bezczynności; chyba, że chodzi o skubanie stanika przy karmieniu z prawej piersi. Pięść jest fascynująca pod każdym względem. Zaciśnięta do białości, wirująca przed oczyma syna, skupia 100% jego uwagi. A ponieważ przytwierdzona do stosunkowo krótkiego ramienia, syn z poświęceniem zbieżnie zezuje, by obejrzeć ją w całej okazałości, po czym władować sobie, niemal całą, do ust.

Po jednym z jesiennych spacerów w paskudnie zdradliwym słońcu rejestruję zdecydowanie nieprzyjemne doznania płynące z tylnej ściany gardła. Dzień później zużywam tonę chusteczek, usiłując opanować moją prywatną Niagarę tryskającą radośnie z nosa. Mąż zaopatruje mnie w maseczki higieniczne i pochłonięty obowiązkami zostawia mnie na cały dzień z niemowlęciem. I z bandą szalejących wirusów. Słupek rtęci w termometrze nie chce zjechać poniżej 37. Przewijam syna na raty, z reguły trzy, bo w przeciwnym razie mogłabym utonąć; w Niagarze, oczywiście. Karmię z głową odchyloną w tył; by nie utonąć, rzecz jasna. Mokra maseczka jest akcesorium wybitnie irytującym.
Poddaję się po upływie półtora dnia, po czym wzywam męża do domu w trybie pilnym. Zjawia się po dwóch godzinach; wybawienie. Przejmuje wszelkie możliwe funkcje i po raz kolejny dowodzi, że jest zawsze, gdy trzeba.
Jeśli nie zarażę dziecka, podążę do Mekki; na rzęsach.

27.09.2010

76

Ukończenie przez syna drugiego miesiąca życia pociąga za sobą imponującą stertę pozytywnych, zaskakujących konsekwencji. Kładąc miesięczne dziecko spać o 22. z minutami nie spodziewam się kompletnie, że 26.09.2010 roku obudzi się – już jako dwumiesięczniak – o 6:22. Sama budzę się godzinę wcześniej i z lekkim niepokojem (z zadowoleniem także, nie powiem) stwierdzam, że nie mam kłopotu z otwarciem oczu, ustaniem na nogach i opanowaniem zawrotów głowy. Czyli, że się wyspałam. Dreszczyk emocji porównywalny do tego z dzieciństwa, gdy z sadu sąsiada kradło się niedojrzałe jabłka i czereśnie.

Poranna drzemka dwumiesięcznego dziecka trwa 2,5 godziny; niczym niezmącone, spokojne 150 minut. Nadrabiam pranie, prasowanie, sprzątanie… Kładę żelazko na turkusowym body made in Cambodia. Kieruję myśli w stronę dzieci, które za przysłowiową miskę ryżu uszyły ubranie mojemu synowi. Nie sądzę, by w ich wieku zajmował się pracą; raczej grą na konsoli, jazdą konną, albo po prostu odrabianiem zadań domowych. Ale może to dobrze, że chociaż dostaną tę miskę ryżu, niż gdyby miały nie dostać nic?
Kątem oka zerkam na vh1. Stosy bawełny oczekującej na prasowanie są na tyle duże, że zdążę obejrzeć Polonez(a?) oraz Wczoraj i dziś. Nie wiedziałam, że Lisa Stansfield jeszcze istnieje. I że nagrywa. Ani że Szymon Wydra zapragnął pozostać ozdobą swego życia. Porażające. Chwilowo jestem w innym świecie; i tylko przebrzydły ból pleców przypomina mi, że wciąż jestem matką.

Wieczorem, po raz pierwszy od TYCH dwóch miesięcy, w mikrofali ląduje nie sterylizator, a paczka osolonej kukurydzy. Mąż sporządza popcorn i odpala Californication.
- Przesuń się – rzuca w moim kierunku widząc, że zajęłam jego miejsce na łóżku; od zewnętrznej. W tym samym momencie spogląda na słuchawkę elektronicznej niani i szybko zmienia pogląd – Albo nie; ja sobie tam wskoczę – i pakuje się od ściany, najwyraźniej nie mając ochoty na ewentualne kursy do płaczącego dziecka.
Hank Moody znowu zalany w trupa kradnie z antykwariatu własną książkę z dedykacją dla niejakiej Kelly. W innej scenie sprzedaje Charliemu soczystego całusa. Bawię się setnie. Chrupię popcorn i nie dowierzam własnemu szczęściu. Niania milczy jak zaklęta. Sprawdzam co dziesięć minut, czy aby na pewno nie za przyczyną wyczerpanej baterii. I uśmiecham się do siebie odkrywając, że to po prostu magiczna cisza w dziecięcym pokoju.
Kolejny poranek syn wita z błogim uśmiechem na twarzy, adresowanym do nocnej lampki-gwiazdki-by-ikea, przytwierdzonej centralnie nad jego głową. I przysięgam, jest to pierwszy dzień w jego krótkim życiu, który nie rozpoczął się krzykiem. Chwilę później, odziany w stylowy śliniak, spożywa śniadanie. Pulchną łapką skubie materiał mojego stanika. Przymyka oczy i najspokojniej w świecie je. Spionizowany oddaje mistrzowskie beknięcie, po czym zasiada w fotelu samochodowym i badawczym wzrokiem analizuje zawartość regału z książkami. Nie możemy dojść z mężem do porozumienia, czy bardziej fascynuje go Farmakologia Mutschlera, czy Psychologia Zimbardo.

Dwumiesięczne dzieci są cudowne.

24.09.2010

75

Fascynuje mnie ogromnie geneza przekonania, że mleko bierze się z mleka.

- No ale powiedz, jak ty na tej diecie...? – pyta zatroskana prababcia T. i raduje się słysząc zgrabne i niewinne kłamstewko, że dobrze. Opowiadam z przesadnym luzem w głosie, że przecież teraz tyyyle możliwości (fakt, różnorodność smaków dżemów powala; jest w czym wybierać). A że odpadło mi 90% jadłospisu, nie muszę przecież wspominać.

- I karmisz??? Masz na tyle pokarmu??? No popatrz... Pomimo tej bezmlecznej diety...

Doprawdy, fascynuje mnie to ogromnie, szczególnie gdy przywołuję w pamięci sielski obraz zielonych łąk i pasących się na nich krów, które ostatecznie żywią się zieleniną, nie mlekiem. Nie umiem znaleźć wytłumaczenia. Podobnie jak dla domniemanej skuteczności tzw. bawarki, której w całej mojej laktacyjnej karierze kijem nawet nie tknęłam.



23 września syn ustanawia dniem rekordów; tych, za które można się raczej spodziewać nagrody Darwina, aniżeli wpisu do księgi Guinessa. Śpi rekordowo krótko, płacze wyjątkowo dużo (przysięgam, dostaję powoli jasnej cholery na dźwięk słowa kolka) i zużywa połowę szuflady, przeznaczonej na własną garderobę. Planowane pranie dzielę w rezultacie na dwa, a swoje samopoczucie po niemal dwóch nieprzespanych nocach oceniam jako zagrażające zdrowiu psychicznemu – mojemu i osób znajdujących się w polu rażenia.

Widoków na regenerację brak. Za to przegląd dziecięcych szuflad udał się koncertowo. Powitaliśmy rozmiar 68.

13.09.2010

74

Macierzyństwo pochłania mnie do tego stopnia, że o moich własnych, typowo babskich potrzebach przypominać musi mi mąż. I jest to niepokojące. "Jedź do haem i kup sobie ciucha" nie słyszałam jak żyję, dopóki nie narodził się syn. Teraz i owszem; zdarza się. Przy okazji wychodnego (tak, tak, kolejnego!) zahaczam więc posłusznie o rzeczoną sieciówkę i – a jakże – wychodzę z ciuchem. A nawet dwoma. Cóż z tego, że obydwa w rozmiarze 62 i rozpinane w kroku, skoro banan na twarzy…?

- A zrób mi zdjęcie… – kokietuję w przypływie nad wyraz dobrego samopoczucia, szczerząc w uśmiechu uzębienie i lansując się z trójkołowcem po osiedlowych alejkach.
- Zrobię ci – powiada mąż - jak pójdziesz do fryzjera.
Gotuję. Gula w gardle, żyłka pęka. Wyzłośliwiam się pospiesznie, posyłając syczącą wiązankę w stronę nikczemnika.
- No co ja poradzę – pogrąża się, choć pewnie o tym nie wie – że zrobiła się z ciebie szczota...
NC.

Ma szczęście, że pojednawcza dedykacja działa. Działa fantastycznie, w związku z czym pozwalam sobie posłać ją dalej, wszystkim obecnym tu mamom :)

1.09.2010

73

Zdaje się, że kiedy w zamierzchłej przeszłości zaczynałam swoją przygodę z komputerem, obsługa klawiatury przy użyciu jednej ręki była smutną i zawstydzającą, ale jednak normą. Gdy dziś na moim lewym ramieniu spoczywa śpiący królewicz w welurowym pajacu, rozmiar 62, z żenującą aplikacją na piersi, pisanie jedną ręką znajduję jako czynność wysoce skomplikowaną i wymagającą nadużywania klawisza backspace. I wulgaryzmów także. Niemniej – piszę. I jest to swego rodzaju awans w kategorii multiskill-mother.



Syn gwałtownie odchyla głowę w tył, nie zwalniając żelaznego uścisku szczęk, okalających moją osobistą pierś. Syczę z bólu i strofuję małego bulteriera, który – jak się okazuje – już dawno smacznie drzemie. I, co najzabawniejsze w tej krótkej historii, jest to w zasadzie jedyny problem (problem???), jaki aktualnie mamy z karmieniem.
Z przeistoczenia się noworodka w pełnoprawnego niemowlaka wynikają, ogólnie rzecz biorąc, same plusy. I choć znakomita część z nich ma swoje źródło w galopującym rozwoju młodego człowieka, są i takie, które wywodzą się z coraz lepszej kondycji psychicznej matki. I ten stan rzeczy cieszy niepomiernie.

22.08.2010

72

Moja fryzura dawno już straciła formę. Zwisa bezwładnie. Brwi domagają się pensety; z marnym skutkiem. Nakrętka kremu do twarzy niemal przyschła do pojemnika; zapomniałam, jak pachnie. Maskara…? Nie, nie będzie czasu na zmycie.
Odkładam laktator, chowam do lodówki podwieczorek dla syna. Upycham tyłek w dżinsy sprzed ciąży. Sadzam go chwilę później za kierownicą samochodu, odpałam silnik i ruszam. Sama. Matka ma wychodne. Po blisko czterech tygodniach odwyku od cywilizacji i miejskiej dżungli zrywam się z krainy cyców, przepełnionych pieluch i sterylnych butli. Uzbrojona w karty kredytowe, obieram azymut na zakupową świątynię, oddaloną od domu o około 15 minut drogi.
Piętnastominutową trasę pokonuję w około trzykrotnie dłuższym czasie, ponieważ zdążyłam zapomnieć, że w piątek o 15:30 nie zabiera się ze sobą do centrum samochodu. Po głowie pałęta mi się myśl o śpiącym noworodku. Śpiącym? A może już wstał… Co-ja-tu-robię…? I dlaczego nie ma mnie z synem?! Ślę jeden za drugim smsy do męża. Jednak śpi. Rejestruję delikatne ukłucie w dołku; że syn jednak daje radę beze mnie.
Smażę się w słońcu przez trzy kwadranse; ocieram pot spod nosa i stojąc na kolejnym czerwonym świetle uchylam drzwi, by zaczerpnąć powietrza. Niech je szlag; dżinsy sprzed ciąży. Jestem ugotowana.
W galerii szarańcza. Korek na ruchomych schodach, przy kasach mają szansę zawiązać się komitety kolejkowe. Zgrzytam zębami, gdy patrzę na zegarek. Nie załatwiłam nic, a nie ma mnie już dwie godziny. Zjadł? Nie zjadł? Na pewno wyje. Esemesuję do męża.
- Butla się grzeje.
- Butla opróżniona.
– systematycznie raportuje ojciec mojego dziecka i ani słowem nie wspomina o wyciu. Rejestruję delikatne ukłucie…

Po powrocie do domu rzucam torby z zakupami i w pierwszej kolejności gnam do łóżeczka. Syn JEST; piękny, cały, zadowolony i cichy. Cieszę się na jego widok, jakbym nie widziała go tydzień. Z namaszczeniem przewijam osraną pieluchę i podejmuję heroiczną próbę nakarmienia syna piersią. Z dziką radością.

18.08.2010

71

Prawdopodobieństwo napisania całej notki za jednym posiedzeniem spadło od czasu narodzenia syna niemal do zera. Rozsądek nakazuje więc, by wspomóc się edytorem tekstu i zafundować sobie luksus w postaci opcji save. I wrócić do edycji przy następnej drzemce nieletniego.
W zasadzie żadna czynność niezwiązana z dozorem nad potomstwem, wymagająca skupienia uwagi, czy też użycia obu rąk przez dłużej, niż kilka minut, nie ma szansy na zrealizowanie za pierwszym podejściem. Chyba, że syn akurat spożył posiłek i zapadł w błogi sen (ta sekwencja wydarzeń nie jest jednak tak oczywista, jak by się mogło wydawać – zapadanie w błogi sen bezpośrednio po posiłku bynajmniej nie jest standardem w naszym domu).
A skoro mowa o standardach, to niewątpliwie pierwszym, jaki się na myśl nasuwa, jest RYK. Ryk jest standardem bezapelacyjnie i na pojawienie się ryku liczyć zawsze można – na dzień dobry, na dobranoc, na przewijaku, a nawet na cycu; wisząc. Ta ostatnia opcja dobija najbardziej i generuje cały szereg przykrych następstw, na które spuszczę jednakowoż zasłonę milczenia. Są bowiem takie aspekty macierzyństwa, które się spod tej zasłony nigdy nie powinny wydostawać. Należy je wyprzeć z pamięci, posłać w niebyt, lub do wszelkich diabłów i utrzymywać, że nie miały miejsca. Dość powiedzieć, że powitaliśmy ponownie butelki, sterylizator, laktator i stany bliskie depresji u matki karmiącej z miernym, co najwyżej, rezultatem. Plusów w zasięgu wzroku nie za wiele, ale jeden zasadniczy trzyma mnie przy jako takim zdrowiu psychicznym – dziecko nie jest głodne (przynajmniej według tego, co podpowiada rozsądek i widok regularnie opróżnianych do dna butelek, bo wciąż poszukująca buzia noworodka, podpowiada coś zupełnie innego…).
Gdy zaś chodzi o podtrzymywanie matki przy zdrowych zmysłach, to żadna, nawet do spodu wylizana butla nie sprawdza się tak, jak mąż, który, mam wrażenie, cudownie się rozmnożył; sklonował w zasadzie. Jest go dwóch, albo trzech, jak sądzę, i ogarniają to, czego ja już nie jestem w stanie ogarnąć; czyli wszystko niemal. Więc myje te butelki, sterylizuje i podgrzewa. I przyrządza herbatki, i utula rozdarte, umęczone kolką (bądź zwyczajną furią, tego nie wiemy) dziecko. I przewija te kupy; kup zatrzęsienie. A w lodówce, jakimś dziwnym trafem, wciąż jest coś, poza światłem.

Ogólnie rzecz biorąc, jest fajnie, choć w świetle powyższych opisów może to zabrzmieć dość niewiarygodnie.
Siedzimy z synem po jednym z tych udanych posiłków. Leżę z ugiętymi nogami, młody spoczywa na moich udach; czekamy na spektakularne odbicie, bez ulewania i umilamy sobie czas przyglądając się sobie z pełnym oddaniem. Syn wodzi wzrokiem, skanuje moją twarz, centymetr po centymetrze. Jest poważny i maksymalnie skupiony. Po chwili napina się, czerwienieje na twarzy, rozciąga na boki zaciśnięte usta i wydaje z siebie głuchy pomruk.
Zielonożółty produkt procesów trawiennych przedziera się beztrosko poza granice pampersa w okolicach lewego uda syna i znaczy się zygzakiem na moim brzuchu; na spodenkach, koszulce oraz na pasiastym body młodego.
Naprawdę jest fajnie. I nigdy nie przypuszczałam, jak bardzo może cieszyć przespanie nocą bitych pięciu godzin z rzędu. Niczym nieprzerywany sen czyni cuda.

10.08.2010

70

Generalnie rzecz biorąc – TAJFUN.

---

Patrzę na syna, który właśnie zakończył biesiadowanie przy matczynym biuście i usta mimowolnie rozciągają mi się w błogim uśmiechu. Wpatruję się w zamknięte ślepia, podtrzymuję dłonią bezwładnie opadającą głowę i kciukiem gładzę blond czuprynkę; tuż nad uchem. Syn ściąga usteczka w dzióbek a zaraz potem ziewa ogromnie, odsłaniając bezzębną paszczę; jak na lwa przystało. Chwilę później uśmiecha się najpiękniej na świecie i z trudem, ale staram się nie zapominać, że jeszcze bez intencji. Festiwal min trwa w najlepsze i powtarza się po prawie każdym posiłku. I wynagradza wszystko...

---

Przez tydzień walczę z mlecznym nawałem. Jestem jednym wielkim, chodzącym, obolałym, zakrwawionym, mlecznym cycem. Zamiast cogodzinnej sesji na facebooku, urządzam sobie sesje z laktatorem. Krew-pot-i-łzy. Syn nie umie jeść. Ssie jak odkurzacz zanim jeszcze otworzy usta. Uczymy się więc. Krew-pot-i-łzy. Moje i jego. Kapturki, butelki, sterylizator, maści, wkładki laktacyjne; końca nie widać... Tajfun. W lodówce walają się pojemniki pełne pokarmu; zdąży się przeterminować, syn nie daje rady go przejeść.

Świat zaczyna wyglądać inaczej po wizycie położnej. Wciąż kręci się wokół cyca, ale z horyzontu znika armia akcesoriów. Jest cyc i syn. I udaje się. Spod pachy dochodzi do moich uszu przyjemne miarowe mlaskanie.

---

Kąpiele zdają się przypominać scenki z rzeźni. Czekam tylko, aż sąsiedzi naślą na nas opiekę społeczną. Obijająca się po głowie myśl, że kąpiel to najlepszy relaks przed snem, zaczyna mnie wybitnie irytować. Co za bzdury.

Syn unosi w górę lekko zgięte w łokciach ręce; w geście rozpaczy, jak sądzę. Jest sztywny jak kawałek drewna i nie ma na niego siły. Wrzeszczy jak opętany. Wiotka krtań wpada w rezonans i do wrzasku dochodzi spazmatyczne charczenie. Pęka mi serce, po raz kolejny, ale metodycznie obmywam niewielkie ciało. Relaks, niech go szlag.

---

Po kilkudziesięciu minutach noszenia na rękach trzech i pół kilograma wierzgającego, krzyczącego ciała, łupiący ból kręgosłupa wyciska mi z oczu łzy. Wyglądam przez okno by sprawdzić, czy opieka społeczna już w drodze. Czyli tak wygląda kolka. Więc herbatka, masaż, podsufitowe akrobacje przy kolejnych zmianach pozycji. Tajfun.

---

- Uspokój się. Nie jesteś złą matką. Dziecko ma to do siebie, że czasem musi popłakać. – prostuje mnie mąż, gdy zaczynam schodzić w niebezpiecznie niskie nastroje. Wcale mnie nie przekonuje, ale profilaktycznie wymierzam sobie w myślach trzy zgrabne policzki i przyjmuję do wiadomości, że musi mieć rację. Przy zarwanych nocach, obolałych cyckach i kręgosłupie traci się zdolność racjonalnego myślenia. W głowie tajfun; jak wszędzie.

Ale potem znowu...

Patrzę na syna, który właśnie zakończył biesiadowanie przy matczynym biuście...

31.07.2010

69

- Kurde, gdzie są jakieś książki? Dawaj mi tu coś. – komenderuje mąż nieco zbity z tropu i zdejmuje z regału trzy opasłe sztuki ciążowej literatury, kiedy około północy zgłaszam mu, że coś jakby skurcz, ale jakby nie do końca, że nie boli, że zero regularności, że w ogóle to na pewno nie TO, ale…
Czytamy więc, dokształcając się – po studencku – na ostatnią chwilę.
- Hehe – śmieje się mąż – słuchaj tu! - mówi, zapodając cytat z jednego z podręczników. Księga mówi jasno, że porody znienacka zdarzają się co najwyżej w amerykańskich filmach, i że NA PEWNO nie da się przeoczyć, że to TO. Śmiejemy się jeszcze przez chwilę, po czym gasimy światło.

Kiedy o 3:30 budzi mnie wodospadzik wód płodowych, stwierdzam, że rzeczywiście – TEGO nie da się pomylić z niczym innym. Budzę męża i rozpoczynam rejs po mieszkaniu, kolekcjonując niezbędnik do szpitala. W międzyczasie zmywam podłogę; to tu, to tam...
Kiedy wodospad nieco traci na sile, poddaję w wątpliwość konieczność jazdy do szpitala na sygnale. Ostatecznie skurczów brak. Albo jakieś takie... niewyraźne.
Myję głowę, układam na piance włosy (przysięgam, nie wiem, jak można o tym myśleć w takiej chwili), mąż bierze szybki prysznic.
O 5:00 jesteśmy na izbie przyjęć.

- No, badanie bardzo ładne – orzeka położna, badając stan szyjki. Nie wiem, na czym polega uroda badania, więc dopytuję. I nie pamiętam, co dokładnie słyszę w odpowiedzi (luźna dłoń?), bo badanie rzeczywiście poraża urodą.
Po godzinnym ktg pielęgniarka zaprasza mnie na spacer. Spaceruję tak góra dwie godziny, cieszę się każdym odczuwanym skurczem (bo w końcu są, i tym razem ich regularność nie pozostawia cienia wątpliwości), po czym słyszę:
- Za chwilkę przejdziemy sobie na salę porodową. – i przeżywam kolejny szok.
- Ale jak to??? Tak JUŻ??? – pytam, a po głowie tłucze mi się: a gdzie worek sako, gdzie piłka, gdzie wanna, gdzie 8 godzin skurczów, GDZIE TO WSZYSTKO???
- Już, już. – uśmiecha się łagodnie położna. Dochodzi 9:00.

- Ałaa, skurcz!!! – drę się i wierzgam prawą nogą leżąc na fotelu porodowym.
- No skurcz, rodzimy!!! – odpowiada położna, próbując opanować moją kończynę.
- Ale w nodze!!! – drę się, raz jeszcze wierzgając.
Nie wiedzieć czemu, cała obstawa ma wielki ubaw.

- PRZYYYJ!!! – zakrzykuje położna. Prę. I wrzeszczę. – Nie tak! – A jak, k***a, mam ochotę spytać, ale tylko wrzeszczę. Wyrywam uchwyty fotela porodowego. Dzień później mam w bicepsach potworne zakwasy i nie wiem dlaczego.

- No i już ma pani dzidziusia – oświadcza położna o 9:40, dnia 26-go lipca AD 2010.

Nie dowierzam. Nie rozumiem. Nie ogarniam tego. Syn leży na moim brzuchu i skrzekliwie popłakuje. Dłonie trzęsą mi się, jak szalone. Mąż trzaska zdjęcia, personel rzuca co chwilę medycznym slangiem.
- Trzy pięćset czterdzieści. – wychwytuję z rozmów – i 57 centymetrów.

Więc JEST. I to największy cud, jaki w życiu mnie spotkał.

26.07.2010

68

Czytając internetowy dziennik nastoletniej przyszłej mamy, próbuję – przedzierając się przez archiwalne notatki – odgadnąć wiek ciąży, o którym dotychczas autorka nie wspomniała.
Wspieram czoło na ręku, kręcę palcem niesforny kosmyk grzywki. Mętnym wzrokiem patrzę nigdzie i liczę… miesiące… do tyłu… Przy kolejnej próbie angażuję do pomocy palce lewej dłoni. Skupienie na twarzy sięga zenitu i zwraca uwagę zaczytanego męża.
- Co robisz?
- Ćsssiii...
– próbuję zgasić źródło dekoncentracji – Liczę... Nieważne.
- Ale co liczysz?
- Miesiące... Do tyłu... Nieważne, naprawdę.

Mąż podnosi się raptownie z obranej wcześniej horyzontalnej pozycji, bacznie mi się przygląda i wypala:
- I co? Urodzi się czarny, tak???



Czarny, czy biały; na pewno nie urodzi się dziś. A miał.

25.07.2010

67

- A ile razy na dobę karmi się takiego noworodka? – pyta mój mąż, certyfikowany rodzic po przykładnie ukończonej szkole rodzenia, który ostatnio przejawia naprawdę szczere i głębokie zainteresowanie tematem opieki nad potomstwem w przeróżnych jej aspektach. Ponieważ nie chce mi się wdawać w definicyjne szczegóły karmienia na żądanie ani też wykonywać w myślach skomplikowanych obliczeń matematycznych (bo dzielenie jest właśnie obliczeniem dość skomplikowanym), wspominam coś o dwu-, trzygodzinnych interwałach.
Konsternacja.
Widzę, jak rodzi się w nim wewnętrzny bunt i niedowierzanie. Kłapie powiekami, zbiera uzębienie z podłoża i ponawia pytanie:
- CO ILE???
- A myślałeś, że jak często?
- No nie wiem... że normalnie... śniadanie, obiad, kolacja.

Zapluwam się śmiechem i roztaczam wizję karmienia na okrągło; z krótkimi przerwami na utylizację tego, co po karmieniu pozostaje w pielusze. Roztaczam i czuję, jak mi ta wizja stopniowo zmywa przygłupi uśmiech z twarzy i uświadamia wysokie prawdopodobieństwo pożegnania się z panieńskim, jędrym biustem. I żal nieco...



Potencjalny masakrator biustu wciąż pozostaje niewzruszony. Nie stosuje się do książkowych zapisów, dotyczących słabnących przed porodem ruchów. Jeździ twardą jak skała piętą po całym moim brzuchu i rozpycha się łokciem na boki. Pouczam więc młodzież, że jeśli jej ciasno, zawsze może opuścić lokum, ale najwyraźniej ma w nosie moje sugestie i wciąż czuje się dobrze, mimo klaustrofobicznych warunków.

Trzecia w nocy z soboty na niedzielę huczy mi w głowie natrętnie. I jakoś tak coraz bardziej się oddala...

24.07.2010

66

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jeśli ktoś kiedyś zapyta mnie o to, ile trwał poród, odpowiem bez wahania, że jakiś tydzień. Bo że ciągle dzieje się coś, to nie podlega kwestii. Ale jednocześnie nic, co by mogło wskazywać na paranormalne zdolności mojego lekarza; z jasnowidzeniem na czele.
Zdecydowanie nie powinien był. Nie powinien był podejmować tego ryzyka i snuć przede mną wizji weekendowego porodu. Nie za bardzo mnie obchodzi, że weekend dopiero się zaczął, i że ta trzecia nad ranem z soboty na niedzielę, która się doktorowi nieopatrznie z ust wymsknęła, pozostaje wciąż w przyszłości. Generalnie żyję przekonaniem, że nie-ma-bata. I że w poniedziałek znowu leżenie plackiem pod ktg i walka z rwą kulszową, a w czwartek samolot, którym nigdy nigdzie się nie odlatuje.
Mąż średnio trzy razy dziennie strzela fochem w kierunku buzującego brzucha i posądza nieletniego o brak sympatii do ojca. Posądzany nie wydaje się być szczególnie przejęty stawianymi mu zarzutami i z właściwym sobie luzem ładuje łokciem prosto w mój pępek, na którym skóra jest zdecydowanie najcieńsza. Stożkowata kostka komicznie wystaje do przodu, by chwilę później zniknąć gdzieś w głębinach i ustąpić miejsca drobnym, paciorkowatym kształtom. Albo zbytnio rozluźniam wodze fantazji, albo rzeczywiście czuję we własnym pępku niewiarygodnie małe i kruche palce syna.

- Ale nie boisz się...? – pyta troskliwie mąż.
- ... – zawieszam się na chwilę i mętnie odpowiadam, że chyba nie.

A w gruncie rzeczy nie wiem.

21.07.2010

65

- Może to te skurcze... jak one się nazywały? Toni Braxton? – indaguje mąż, gdy po kilku godzinach twardy jak skała brzuch zaczyna mnie bezczelnie pobolewać. I choć przez całą noc koniunktura się wcale nie poprawia, nie ma wątpliwości, że to-nie-to. Młodzież aktywna, w formie i raczej spokojna. Do szpitala więc nie jedziemy, rodziny łasej na telefony również nie zawiadamiamy. I słusznie, jak się okazuje, bo koncert Toni Braxton, choć przydługawy, kończy się z samego rana, nie przynosząc żadnych szczególnych zmian.
Po porannej kawie urządzam więc sobie rejs na odkurzaczu, walczę z garami w kuchennym zlewie i tuż po prysznicu funduję sobie manicure. I oko maluję, po czym stwierdzam, że z zadbaną dłonią i zalotną rzęsą brzuch się jakby mniej rzuca w oczy. I kaczy chód jakby mniej przystoi, więc automatycznie lepiej wyglądam.

18.07.2010

64

Do umysłu wdziera mi się, nieproszona, świadomość, że to ostatnie chwile, kiedy mogę być tak trochę nieodpowiedzialna. I niegrzeczna, można by rzec. Leniwa, niezorganizowana, beztroska. Niezależna; od pór karmienia i wydalania, od psychologii rozwojowej i od zaskakująco chłonnego umysłu, który zassie wszystko, co wyprodukuję. A szczególnie to, czego wolałabym, by nie zasysał.
Łapczywie więc korzystam. Biegam po domu w bieliźnie, eksponuję walory i rozrabiam z mężem do godzin nadrannych, racząc sąsiadów zdecydowanie zbyt głośną rozmową i śmiechem. Piję kawę i jem w łóżku kruche ciastka. Używam systematycznie wulgaryzmów i marnuję czas na gry komputerowe, wymagające bystrości umysłu średnio inteligentnej małpy. I piję zimnego Lecha free, zatracając się w kolejnych odcinkach Californication.
Istny sex, drugs and rock’n'roll. Na miarę ciężarnej.

I kocham to lato. I – jeszcze uprzejmie, ale nie potrafię przewidzieć, na jak długo starczy mi ogłady – odpowiadam na w kółko zadawane pytanie jak-się-czujesz z przyrostkiem w-te-upały, że naprawdę-wciąż-świetnie!
Za co przepraszam wszystkich zawiedzionych, spodziewających się usłyszeć choć kilka słów o cierpieniu. Nie umiem się zatopić z resztą ludzkości w morzu narzekań, bo mi na to zwykła przyzwoitość nie pozwala. Ostatecznie nie po to klnę przez 9 miesięcy w roku na śniegi, lody, szarość-i-burość, błota, deszcze i wichry, by przez pozostałe 3 miesiące użalać się nad tym, że w końcu jest lato.
Sam fakt posiadania spuchniętych stóp i rosy na czole nie przeważa, jak dla mnie, nad bezcenną możliwością doładowania akumulatorów przed nieuchronnie zbliżającą się jesienią. I choć może na dzień dzisiejszy brzmi to nieco absurdalnie, jesien naprawdę już coraz bliżej.
I mogę się założyć, że w jeden z tych listopadowych wieczorów, kiedy na różne, z reguły nieskuteczne sposoby będę przeganiać nadciągającą depresję, nawet pies z kulawą nogą nie zapyta, jak się czuję.

15.07.2010

63

Biurokracji nienawidzę szczerze i oddanie. Biurokracji się boję. Biurokracja mnie obezwładnia; paraliżuje wręcz. I skutecznie psuje mi humor. I mnie zniechęca do działania.

Na służbie zdrowia, jak przystało na dziecko wychowane w otoczeniu niemal samych medycznie zorientowanych osób, nie znam się kompletnie. Nie umiem się poruszać po szpitalach i przychodniach a o NFZcie wiem mniej więcej tyle, że istnieje.

Okazuje się jednak (werble proszę, będzie błyskotliwa konstatacja), że macierzyństwo zobowiązuje. Na przykład do stawiania czoła własnym fobiom i do udowadniania samej sobie, że się da.
Się da na przykład przeżyć nic-nie-załatwienie w trącącej PRL-em przychodni A i średnio uprzejme odesłanie do przychodni B (w której to po PRL-u ani śladu – i jest to dobre). Się da w przychodni B (pomimo, że już się ma silną awersję) wypełnić druk naszpikowany tajemniczymi pojęciami (Czytaj legendę, kochanie. Tu wszystko jest wytłumaczone – przysmradza mąż) i wyjść ze świadomością, że się ma położną środowiskową. Się ma, choć się nie widziało kobiety na oczy i się nie zna nawet podstawowych danych osobowych. Niech żyje spontan.
Przecież lubię niespodzianki.



Kiedy młoda lekarka w szpitalu analizuje wydruk naszego ktg, ja powoli pakuję pochwycone wcześniej ulotki i totalnie wyluzowana zbieram się do wyjścia. Zatrzymuje mnie jednak krótka kwestia, rzucona – jak mi się wówczas wydaje – tonem pełnym podejrzeń, niepokoju i skupienia.
- Czy do tej pory z ciążą wszystko było w porządku? – dostaję obuchem w potylicę. Potwierdzam chwilę po tym, jak się otrząsnęłam i boję się pomyśleć, co usłyszę za chwilę.
- I nie brała pani żadnych leków? – zaprzeczam i mam ochotę poprosić o ręcznik, by zetrzeć strugę potu, która płynie wartko po moich plecach.
- I ruchy pani czuje? - jeb!, za przeproszeniem, obuch po raz drugi, jakby nieco mocniej.

I choć czuję je i widzę doskonale, jest mi słabo z przerażenia.

Po badaniu, którego w moim mniemaniu nie miało w ogóle być, nie wiem kompletnie nic. Nie wiem po co i dlaczego. I nie słyszę wyjaśnienia, że całe zajście miało charakter rutynowy, choć potrzebuję tego wyjaśnienia, jak jasna cholera.
Z kołowrotem w głowie wychodzę ze szpitala. Szczęśliwie tego samego dnia widzę się z moim lekarzem, który zachwyca się stanem syna i nie ma do mnie żadnych nieoczekiwanych, stresogennych pytań. Młody wierzga radośnie i stepuje po dnie macicy, torując sobie drogę do celu.
Czuję, że toruje.

12.07.2010

62

Zdyscyplinowanie własnych myśli na starcie trzydziestego dziewiątego tygodnia ciąży nie jest możliwe.

Takie odnoszę wrażenie kładąc dłonie na klawiaturze i zawieszając wzrok w środku ekranu monitora. Wewnątrz czaszki swobodnie kursują obrazki z Kopca Krakusa pomieszane z zapachem wysuszonych słońcem łąk, rozgrzanego betonu i lodów poziomkowych. Wyszłam z domu o własnych siłach. Wspięłam się na szczyt (cóż z tego, że nie był to Mount Everest?), z którego nie ściągnięto mnie dźwigiem. I taplam się we własnej dumie.

Synowi w najmniejszym stopniu nie przeszkadza ciąganie go w upały po krańcach Miasta. Gdyby nie fakt, że figura nie ta, mogłabym się pokusić o stwierdzenie, że dziecka nie ma.
Ale jest. I gdy dobę później wyraźnie o sobie przypomina, już mnie żadne stwierdzenia nie kuszą. Podczas gdy piłkarze Holandii i Hiszpanii fundują kibicom emocje porównywalne do tych z zawodów wędkarskich, synek przebiera wszystkimi dostępnymi kończynami w rytm rozdawanych przez Howarda żółtych kartek. Nie przestaje ani na chwilę. Uprawia dziki kick boxing przez bite cztery godziny (jak na razie).
Przezornie udaję się pod prysznic. Układam grzeczną, cywilizowaną fryzurę. Omiatam wzrokiem spakowane torby; stoją. To dobrze, myślę, bo dziwne mam przeczucia. Jakbym dzisiejszej nocy nie miała spędzić we własnym łóżku.

Ale w 39. tygodniu ciąży nie da się zdyscyplinować własnych myśli.
Więc nie będę o tym wszystkim opowiadać.

10.07.2010

61

Codzienna gimnastyka syna, sprowadzająca się do rozciągania na boki mojego nieszczęsnego brzucha przy użyciu dolnych kończyn, każe mi przypuszczać, że mam do czynienia z osobnikiem dość długonogim. Podczas gdy odwłok nieletniego formuje coś na kształt kopca pod moją wątrobą, jego pięty usiłują znaleźć ujście gdzieś w okolicach lewego talerza biodrowego. Ze spakowaniem odzieży dla młodego postanawiam się więc wstrzymać do badania usg, licząc, że lekarz wywróży mi z niego adekwatny rozmiar śpiochów.

- Obwód główki... 33 cm. Obwód brzuszka... I tu nam się wszystko zgadza z wiekiem ciąży; 37+4. Zmierzymy sobie jeszcze kość udową... – monologuje lekarz i przypina komputerowe znaczniki do obu końców rzeczonej kości. Syn wierzga i generuje dwie bulwy na moim lewym boku.
- O, tu nam wychodzi czterdziesty tydzień i trzeci dzień! – zakrzykuje pan doktor zachwycając się ośmiocentymetrowym udem naszego dziecka.
Po mamusi? Ach, nie mogę się oprzeć!

Nogi wyprzedzające w rozwoju resztę ciała o około 3 tygodnie powodują, że wgapiam się w przygotowane wcześniej śpiochy i pajace z pewną taką nieśmiałością. Smyram palcem metkę z nadrukowanym zestawem cyfr... 56... Z trudem opanowuję chęć sięgnięcia po linijkę i resztką rozsądku powstrzymuję się przed mierzeniem nogawek. Zdaję się ostatecznie na łaskę opcji na oko i wrzucam do torby pierwsze lepsze noworodkowe szmatki. I dwie świeżo uprasowane pieluchy tetrowe (tak, jeszcze mi się chce prasować).

Wrzucam do torby… W rzeczywistości pakowanie trwa jakieś dwa kwadranse. I na pewno nie polega na ot takim wrzucaniu; upycham mozolnie rożki/ręczniki/koszule/belle-mammy/szlafroki/i inne gadżety. Kiedy torba przybiera kosmiczne kształty i okazuje się, że za nic w świecie nie da się zasunąć, rzucam mięskiem. Krwistym, ostro przyprawionym. I torbą rzucam, i paczką podpasek, o podłogę, bo cierpliwość już dawno mnie opuściła. Wyobraźnia przestrzenna zawodzi i wydaje mi się, że prze-nigdy nie zdołam tego spakować. Depresja.

Kiedy ostatecznie się udaje, podejmuję się heroicznie kolejnego karkołomnego wyzwania – pozbierania własnej szanownej osoby z podłogi. Miednica, albo staw biodrowy, albo spojenie... Ogólnie pojęta DUPA – boli, jak diabli. Wstaję niezgrabnie i bez gracji. I takoż idę, podpierając się o usłużne klamki, regały i futryny.

Za oknem praży słońce, lazur nieba drażni mnie swoją doskonałością. A. wysyła smsy, że nad Adriatykiem bosko. Nie mogę wyjść nawet na spacer. Jest wielce prawdopodobne, że o własnych siłach nie zajdę zbyt daleko. A jeśli już zajdę, to na pewno nie zdołam wrócić. Wizja szurania o podłoże sztywnymi kończynami w miejscach publicznych zresztą niespecjalnie mnie nastraja.

Synem rzuca czkawka. Średnio pięć razy dziennie. Posyłam krótkie, głuche BU! w stronę brzucha, bo ludowa mądrość głosi, że przestrach pomaga.
Nie pomaga.

8.07.2010

60

Wbrew temu, co może sugerować blogowa cisza w moim wydaniu, wciąż pozostaję w wersji 2 w 1. Syn, średnio kilkanaście razy na dobę, ostentacyjnie wypina ku światu tylną część swego niewielkiego ciała i tym samym dość jednoznacznie komunikuje, gdzie ma plany związane z przyjściem na świat.
Się nie wybiera, mówiąc krótko.

A. wpada do nas któregoś słonecznego popołudnia z kilogramem czereśni i wiązką kwitnącego groszku. Już jest strzaskana na heban, a nad Adriatyk przecież dopiero się wybiera. Wnosi nam do mieszkania piękny, wszak boleśnie odległy wakacyjny nastrój. Zostawia klucze od mieszkania i recytuje instrukcję obsługi kwiatków doniczkowych, którymi pod jej nieobecność się zajmiemy. Raczy nas opowieścią o kupowaniu kostiumu kąpielowego pod wpływem alkoholu (podobno świetna metoda na podniesienie zakupowego nastroju u zakompleksionych), chwali moje jogurtowe ciasto z wiśnią (no pewnie, że zasłużyło), po czym brutalnie nas zostawia. Przed wyjściem poucza jeszcze nasze potomstwo, co do terminu opuszczenia maminej macicy. Bo chce zdążyć wrócić.

Kiedy po pierwszym KTG pielęgniarka zaprasza mnie na-za-tydzień, myślę sobie, że o matko, to już teraz tak będzie, że co chwilę na to KTG... I zaraz przytomnieję, że nawet jeśli, to stan ten nie potrwa nawet miesiąc. Może tydzień, może trzy. Ale to byłoby na tyle. Bo deadline jednak nieubłaganie się zbliża.
W domu łapię się na obsesyjnym myśleniu. Że to już. Że to się dzieje naprawdę. I że wcale nie potrwa to długo, choćby się wydawało, że trwa.
Zastanawiam się, jak przez ostatnie pół roku udało mi się niemal w ogóle nie myśleć o porodzie. I zastanawiam się, czy istnieje sposób na powrót do tamtego stanu umysłu. Bo ta panika wcale mi się nie podoba. Choć ma też swoje dobre strony.
Stroną dobrą paniki jest między innymi jej funkcja mobilizująca. Głównie do spakowania torby. Toreb. Bo okazuje się, że człowiek, z którym wyjdę ze szpitala posiada dość rozległe potrzeby, mierzone między innymi gabarytami paczki z pieluchami i rozmiarem rożka. A więc toreb.

O ile pakowanie pachnących chusteczek, wyprasowanych kaftaników i rozczulająco małych pampersów może wprawiać w lekką euforię, o tyle pakowanie gigantycznych podpasek, szkaradnych siatkowych majtek i ręczników w ponurych kolorach dość skutecznie potrafi sprowadzić do parteru. Wizja wdrożenia w użycie tych wszystkich akcesoriów na pewno nie ma nic wspólnego z rozkoszą.

1.07.2010

59

- Ale dlaczego nie chce pani tych z samą cetyryzyną? – pyta lekarz w centrum dyskusji nad doborem leku przeciwalergicznego, bez którego powoli przestaję móc egzystować. Nawet byle jak. Pyłki szaleją, chusteczki higieniczne na przemian z ręcznikiem toaletowym schodzą w zastraszającym tempie.
Tłumaczę się więc pokrótce z antypatii do efektu ubocznego, jakim jest totalnie rozwalająca senność i w tenże sposób argumentuję zasadność stosowania preparatu z pseudoefedryną.
- A co pani przeszkadza senność na zwolnieniu? - z trudem opanowuję armię nieuprzejmych ripost, które cisną mi się na język i cierpliwie tłumaczę, że L4 nie zwalnia przykładowo z piętrzących sie prac domowych, których w pozycji horyzontalnej, bujając się gdzieś między snem a jawą raczej nie da się wykonać.
- Poza tym – dodaję – nie lubię być taka otumaniona.
- Wie pani, kobiety w ciąży tak, czy inaczej, z reguły są nieco otumanione – konstatuje pan doktor.
Plask – dostaję niniejszym w twarz z liścia i mam ochotę zagryźć. Gotuje się we mnie, gałki oczne podbiegają krwią. Protestuję przez zaciśnięte zęby, że może niekoniecznie, i że może nie stereotypizujmy.
Przeżywam cios jeszcze przez kolejne kilka godzin i szlag mnie jasny trafia, mówiąc oględnie.

Dzień później, rozpieszczając się troszeczkę, przygotowuję sobie kąpiel. Odkręcam wodę, reguluję temperaturę, prysznicem spłukuję niewidzialny brud z wanny, przełączam strumień wody z prysznica na kran i zatykam odpływ. Odwieszam słuchawkę prysznica na ścienny uchwyt i…
Z powrotem przełączam wodę na prysznic. W sekundę (no może trzy, zanim skojarzyłam) mam mokry łeb, zalaną pralkę, kałużę wody w łazienkowym wózku z kosmetykami, schlapane wszystkie pudry/maskary/perfumy/cienie/i-inne oraz mokrą podłogę.
Nie wiedzieć czemu, zanoszę się śmiechem. Patrzę w ochlapane lustro i widzę tysiąc odbić własnej durnowatej, roześmianej, mokrej twarzy. Naprawdę jest mi wesoło.
Mężowi mniej.

Dwa dni później, w umywalce pełnej wody, piorę dla syna trampki z odzysku (wiem, jeszcze przez 2 lata będą na niego za duże, ale nie mogłam się oprzeć – jak wspominałam, dziecięce obuwie kręci mnie nieprzeciętnie). Trę i szoruję gumową małpę przypiętą do rzepa. Trampek tonie. Rzucam się więc na ratunek i energicznie ściskam go w dłoni, by opróżnić z nadmiaru wody.
Nie muszę wspominać, że z fizyki nie byłam nigdy orłem.
Woda chlusta z nieszczęsnego trampka na mój brzuch i nogi. Obficie zrasza podłogę. We własnym domu po raz kolejny stoję w kałuży.
Nie wiedzieć czemu, tym razem nie zanoszę się śmiechem. Tym razem bluzgam.

Jedząc pomidorową, szczególnie uważam na makaron. Bo lubi chlapać, a z chlapaniem nie mam ostatnimi czasy zbyt dobrych skojarzeń. Ostrożnie wsuwam do ust kolejne łyżki pełne zupy, odprowadzając wzrokiem każdą spadającą kroplę. Szczęśliwie wszystkie lądują w talerzu, nie na mojej bluzce. Ponieważ gotował mąż, zupa jest z tych najlepszych na świecie. Gdy ostatnia łyżka znika w moim żołądku, korzystam z chwilowej nieobecności osób trzecich (a nawet drugich), przechylam pusty talerz i oblizuję brzegi (tak, czasem pieprzę konwenanse).
Resztka zupy, której naprawdę-nie-było-w-talerzu, wylewa się wprost na mój dekolt, przyozdabiając bluzkę drobnymi, pomarańczowo-tłustymi plamami.

Po serii powyższych (i niestety wielu im podobnych) wydarzeń zaczynam się skłaniać ku weryfakcji własnych poglądów dotyczących wspomnianego otumanienia.

Mam wrażenie, że tak jak mężczyznom w określonych momentach krew odpływa z mózgu do pewnego organu, tak kobiecie w ciąży krew spływa z mózgu do brzucha – stwierdza Natalia Przybysz w listopadowym Zwierciadle - I kobieta nie jest w stanie pojąć, co się z nią dzieje. Im większy brzuch, tym mniejsza głowa.

Pozostawiam panie (i panów?) z tym cytatem. Oraz z niedookreślonym poglądem na temat otumanienia.

29.06.2010

58

Segregując garderobę syna doświadczam jednak lekkiej dezorientacji. Po tym, jak opanowałam obowiązującą terminologię i nauczyłam się odróżniać śpiochy od pajaców oraz po tym, jak przestałam nazywać półśpiochy spodniami, okazuje się, że wcale nie jestem jeszcze tak fantastycznie przygotowana, jak by się mogło, mnie – naiwnej, wydawać.
Żeby młodym matkom, niedoświadczonym i skołowanym, nie szło przypadkiem zbyt dobrze z otaczającą rzeczywistością, producenci odzieży dla nieletnich postanowili wprowadzić zamęt w rozmiarówkach. Kiedy więc radośnie układam na stosiku body w rozmiarze 56 i oddzielam je pieczołowicie od tych w rozmiarze 62 (i mało tego – znajduję logiczne uzasadnienie dla tego rodzaju numeracji), natrafiam na szmatki w rozmiarze od pierwszego do trzeciego miesiąca (pomijam sporną kwestię, czy od pierwszego rozpoczętego, czy też ukończonego – ostatecznie alkohol można zgodnie z prawem nabyć po osiemnastych urodzinach a nie w dniu rozpoczęcia osiemnastego roku życia – idąc więc tym tokiem, ubranie 1-3 mc nie przynależy noworodkom. Tak?)
Przyglądam się więc owym szmatkom z rosnącym zaciekawieniem. Uruchamiając wyobraźnię próbuję naszkicować sobie dwumiesięczne niemowlę i przyłożyć mu do korpusu centymetr krawiecki. Nie działa, niestety. W rezultacie ubrania w rozmiarach podanych w miesiącach wędrują tam i z powrotem – z kupki na teraz na kupkę na zaraz, albo do torby na może jeszcze później. Mimo usilnych starań nie potrafię wykoncypować, ile syn mój planuje mierzyć w wieku dwóch miesięcy.
Kiedy w myślach godzę się – z trudem, ale jednak – na istnienie wspomnianej wariacji w obrębie rozmiarów (i kiedy dobieram jako taki klucz, według którego kataloguję ubrania), wpada mi do rąk koszulka. Po przejrzeniu zdecydowanie za dużej, jak na jeden dzień, ilości odzieży nie wiem już, czy jest duża, czy na zaraz. Skubię więc zrolowaną metkę wszytą z boku. Od 4,5 – powiada metka.
W kilogramach.

22.06.2010

57

Na pytanie jak się czujesz? (które ciągle pada z właściwą sobie regularnością) z przyzwyczajenia, jak sądzę, odpowiadam, że świetnie. Dobre sobie.
Gdzieś po drodze zapominam, że od kilku dni wreszcie wiem, co to jest zgaga. I nie opowiadam, że wzrost syna od pewnego czasu uniemożliwia mi wiązanie butów. I oddychanie. I podświadomie czuję, że niesmacznie jest się chwalić rozchwianą, rozjeżdżającą się i dość znacznie obolałą miednicą. Więc się nie chwalę. I mydlę towarzystwu oczy, że owszem, wciąż świetnie.
Nie zmienia to jednak faktu, że codziennie rano (tak, nad ranem również, wszak całej nocy się w dziewiątym miesiącu przecież nie przesypia) uprawiam zaawansowane prace umysłowe nad możliwie najmniej bolesnym i ryzykownym wydostaniem się z łóżka. Odchylam kołdrę, biorę głęboki wdech. Przygotowuję plac manewrowy. Z trudem przechodzę do bliżej nieokreślonego siadu i poszukuję wzrokiem rozrzuconych bez sensu stóp. Ze zdziwieniem stwierdzam, że wciąż są integralną częścią mojego ciała, choć mózg podpowiada coś zupełnie innego. Siłą woli i górnych kończyn doprowadzam nogi do ładu; układam obok siebie, równolegle, jak sztachety. Spojenie trzaska jak wysuszone drewno. Nie wiem, czy jestem jeszcze w jednym kawałku. Scalam się i zaciskając z bólu szczęki stawiam stopy na podłodze.
Idę. Dość pokracznie, ale idę. I co rano jest to zwycięstwo.

Wieczorem zaś leżę i obserwuję nowoczesne formy, jakie ostatnimi czasy przybiera mój brzuch. Syn naciąga mi skórę wedle własnej wizji i nie dba o to, że nie jestem z gumy. Boli. Wypina tyłek, głowę mości wygodnie na moim pęcherzu. Prostuje nogi i chce wypchnąć pięty przez mój pępek. Może łokcie?

Kiedy brzuch twardnieje po raz trzeci w dość regularnych odstępach czasu (i wcale nie tak znowu bezboleśnie), ogarnia mnie pusty śmiech. Prymitywna reakcja na stres, powiedzmy sobie szczerze.
- A torba niespakowana!!! – grzmi mąż.
Zaiste.

18.06.2010

56

By zjeść, jak człowiek, obiad przy stole, przeciskam się między blatem a ustawionym tuż obok łóżkiem i zwiniętym w rulon starym dywanem. Sadzam na krześle tylną część ciała, wykonuję zwrot o 90 stopni i zgrabnie instaluję własne nogi przy nodze stołowej. Kwiatów nie podlewam, choć czuję w kościach, że im się marzy, bo kartony, elementy dziecięcego wózka i ogólnie pojęte graty, zniesione z przyszłego pokoju dziecięcego, skutecznie odcięły mi do nich dostęp. A kiedy rankiem wybieram się na kontrolne badania, odkrywam ze zdumieniem, że pojemniki na mocz utknęły w szafce przywalonej komodą i łóżkiem nieletniego, skórzaną torbą, kilkoma worami z ciuchami do lamusa i wielką reklamówą, pełną elementów dziecięcej garderoby (po kolejnym kumplu…).

Remont, proszę państwa. Stał się faktem i spędza mi sen z powiek. Nienawidzę remontów. Ogólnego zagracenia, zapylenia, zasmrodzenia i zmęczenia. I walenia pięścią w ścianę, dochodzącego z sąsiedniego mieszkania w reakcji na fakt, że raz na x lat zakłócam wielmożnym państwu spokój. Naprawdę nie szuram szpachelką po ścianie dla przyjemości. Ani nawet nie po to, by się odegrać za to, że w okolicach siódmej rano lubią się wyzywać od baranów i innej trzody, fundując pobudkę wszystkim wokół.

Tak więc wiję gniazdo. Naczytałam się sporo o syndromie i wcale się nie poczuwałam. I choć nasze wicie przypomina póki co totalną demolkę, to jednak zaprzeczać już nie wypada – wiję.
Wijemy we dwoje; można nawet powiedzieć, że mąż wije bardziej, bo konsekwentnie – odkąd moje stopy po kilkugodzinnych pracach remontowych spuchły jak banie – zabrania mi przekraczać próg dziecięcego pokoju, a raczej placu budowy, w który się ów pokoik przeistoczył. I nie pozwala szaleć ze szpachelką i zdrapywać ze ścian starej farby, choć się pławiłam w tej czynności z ogromną lubością (w porównaniu do poczucia własnej bezużyteczności, drapanie ścian jest naprawdę miłe).
Sam drapie, egoista, i szczerzy w uśmiechu zęby oglądając serię spotów reklamowych Leroy Merlin. I choć się zaopatrzyliśmy u konkurencji, wie, że jest bohaterem w swoim domu. Donoszę więc dzielnie memu bohaterowi kawkę z ciasteczkiem i wodę mineralną. Szoruję a następnie kroję w finezyjne kawałki arbuza. Układam jeden przy drugim na fajansowym półmisku i niosę memu bohaterowi.
Plask-plask – padają jeden po drugim na podłogę arbuzowe ćwierćtalarki, rozbryzgując się fantazyjnie po całej kuchni.
- K*&^% jego m!@#$ !!! – rzucam soczyście w kierunku niesubordynowanych plastrów owocu. Ciążowa niezręczność? Możliwe.

Ciąża i związana z nią wizja rychłego przeistoczenia się w matkę dzieciom nie wypleniła u mnie skłonności do nadużywania słów potocznie uznawanych za wulgarne. Zastanawiam się niekiedy, czy nie powinnam rozpocząć pracy nad sobą. Ale tylko niekiedy. I w sumie nie na poważnie. Wszak remont trwa.

11.06.2010

55

Jak co roku ten sam problem: który kostium kąpielowy wybrać – zagaja gazeta.pl i okrasza zagajnik fotografią apetycznej babeczki w pasiastym, jednoczęściowym. I budzi we mnie agresję.
Bo nie mam tego problemu. A bardzo bym chciała, jak co roku. Do tej pory.
Zamiast upychać biust i tyłek w kolorowe bikini, oglądam na allegro obrzydliwe, bezpłciowe, infantylne, koszmarne etc. koszule do karmienia. Tylko oglądam, bo nawet zbójecko niskie ceny nie są w stanie mnie przekonać do noszenia bezkształtnego wora z wizerunkiem krowy (dojnej?) w okolicach łona.
Tak, ciągle nie skompletowałam zawartości szpitalnej torby. Nie mam koszul, nie mam szlafroka (bo nie lubię i nigdy nie używam, a nagle się mnie zmusza). Nie mam nawet gumowych klapków pod prysznic. Bo się nie mogę zebrać. Podpasek większych, niż pampersy dla syna, również nie mam. I wielu innych...
W przymierzalni u Hennesa i Mauritza gromadzę nie-wiem-ile rzeczy. Na tyle dużo, że robi się ciasno, wieszaki plączą się ze sobą i niczego nie mogę wysupłać bez strącania reszty na podłogę. Ponieważ konsekwentnie omijam szerokim łukiem dział Mama i staram się ubierać na tym zwyczajnym, posiadam pod ręką niemal całą dostępną rozmiarówkę. Co krój, to inny rozmiar; od eski po 42. W duchu błogosławię wynalazcę biodrówek, dzięki któremu zapinam się w różowo-żółtych, kraciastych, bardzo optymistycznych szortach. Do bluzek, w których świetnie czuje się mój syn wraz ze swoim kulistym akwarium, mam za mały biust. Albo ramiona za wąskie, to brzmi jakby nieco lepiej. Ramiączka bezwładnie opadają i rozłażą się na boki; w bluzce bez ramiączek dekolt odstaje od miejsca przeznaczenia i wygląda cokolwiek żałośnie. Obraz nędzy i rozpaczy.
Ostatecznie wychodzę ze sklepu z trzema rzeczami (płacę łącznie nieco mniej, niż za jedną rzecz z działu Mama) – każda w innym rozmiarze.

- Cześć...! – zagaduje śpiewnie mąż do młodziutkiej, długowłosej blond-znajomej, która z pewnością nie ma żadnych problemów z dobraniem odpowiedniego rozmiaru. Ani kroju. I na pewno nie wie nic o istnieniu rzeczy w rozmiarach większych, niż 36. Podnoszę wzrok znad wieszaka pełnego przecenionych szmatek. Przypominam sobie w mig swoje własne odbicie w lustrze. W szarych rybaczkach, które ledwo obejmują mój brzuch, w poszarzałych, rozczłapanych japonkach, w których wyglądam jak hobbit i w szarej, ciążowej koszulce z odgniecionym spinaczem do bielizy czuję się jakby... szaro. Chcę się zapaść...
- Poznajcie się – rzecze na tę okoliczność mąż i wydobywa mnie zza wieszaka, za którym jednak czułam się nieco bardziej komfortowo. Wyciągam dłoń, pod nosem burczę swoje imię i cedzę przez zęby, że jest mi miło. Kłamię. Tak troszeczkę.
Młoda osoba, posiadaczka nienagannej figury, fryzury, makijażu i całej reszty, szczebiocze coś o pracy, w której aktualnie się spełnia. Wylicza plany na najbliższą przyszłość. Orientacja na samorozwój. Oklaski?
W myślach wracam do własnych planów – prania i prasowania dziecięcej garderoby, kompletowania szpitalnej torby, remontu mieszkania i mycia okien.
O oklaski nawet nie zapytam.

26.05.2010

54

Mówimy "Mama" – myślimy dużo więcej. Czujemy ciepło słońca podczas wspólnych spacerów, zapachy dobiegające z kuchni o wczesnym poranku, troskliwą opiekę, gdy byliśmy chorzy. – przemawia do mnie w e-mailu EuroFlorist i molestuje, by z dniem 26. maja wysłać rodzicielce bukiet kwiatów. Zawieszam się nad tkliwym tekstem i odczuwam lekką mdłość. Radosne powielanie stereotypów. Jakież to polskie.
Moja, odkąd pamiętam, nie znosi spacerów. Zwykle chodzi na nie za karę. Ciepło słońca najbardziej odpowiada jej, gdy leży plackiem nad Morzem Tyrreńskim. Ewentualnie, gdy na tarasie popija popołudniową kawę i pali kolejnego L&M’a w opcji Link. Kocha zapachy kulinarne, ale z całą pewnością nie o poranku (wtedy się śpi; ostatecznie zjada się szybką kanapkę przed wyjściem do pracy) i najlepiej dochodzące nie z własnej kuchni, a z jakiejś kameralnej trattorii. Opiekuńcza z całą pewnością jest, ale mimo uporczywego grzebania w pamięci nie przywołuję wspomnień z własnych stanów niedomagania. Może po prostu nie posiadam, bo wolę pielęgnować te pozytywne. Ale zaryzykuję, że Mamunia w bamboszach, z czarą gorącego bulionu przy łóżku nieletniego kaszlaka, to z pewnością nie moja Mamunia.
Nie mieścisz się w ramkach, moja droga Matko. I za to należy Ci się największy z oferowanych przez kwiatową pocztę bukietów. I pudło belgijskich pralin.

- Uśmiechnij się – esemesuje D. punkt ósma rano - w twój pierwszy dzień mamy.
Faktycznie.
Mimowolnie się uśmiecham, zalewając wrzątkiem kawę. Zapachu gotującego się w kuchni obiadu ani śladu. Zamiast o spacerze w promieniach słońca i wśród bzykających owadów, marzę – zainspirowana przez zalotnicę – o pedicurze. Wraz z myślą o potencjalnych chorobach syna, przychodzi mi do głowy kupno aspiratora. Bo jeszcze nie posiadam. I do dziś nie wiem, czym (i czy) się różni bulion od rosołu.

53

"Umów się do fryzjera." – nagabuje mnie internetowy przewodnik po ciąży. Skądś wie, że powinnam. Kompletnie niepotrzebnie jednak nagabuje, bo po obejrzeniu zdjęć z niedzielnego spaceru (o-matko-jedyna-jak-ja-wyglądam!!!) jestem już umówiona i w zasadzie przeglądam strony internetowe dla zabicia czasu, który pozostał mi do wyjścia z domu.

- Tylko jakoś ładnie się ostrzyż – esemesuje mąż.
- Nie, ostrzygę się brzydko – ironizuję w odpowiedzi. Czy ja się kiedyś nieładnie ostrzygłam?
- No wiesz, po ostatnim razie nie jest to wcale takie nieprawdopodobne – Najwyraźniej. Strzelam rutynowego focha; bez długofalowych konsekwencji. Ostatecznie chyba ma rację.

Fryzjer przynależy prawdopodobnie do obozu wroga i oświadcza, że cieszy się na moją decyzję o zmianie, bo poprzednim razem solidnie go zaskoczyłam.
- Właśnie tak się dziwiłem ostatnio, skąd taka klasyczna fryzura... Przecież pani woli odważniejsze – waży słowa, cedzi jedno po drugim i bawi się w dyplomatę, zamiast wprost powiedzieć, że dałam ciała.
- No wiem. Wieje nudą. – przyznaję.
Po pół godzinie wyłaniam się spod wirujących kłaków i stwierdzam optymistycznie, że oto znowu posiadam twarz. To miłe uczucie.



Lekarz przystawia głowicę ultrasonografu do mojego brzucha. Na monitorze jawi się Dziecię. Z gracją odwraca twarz ku publiczności. Nie śpi. Zachłannie łyka wody płodowe. Ma usta po mamie, tak mi się wydaje.
- Znamy płeć? – pyta lekarz.
Choć teoretycznie znamy od 14-tego tygodnia, to pytanie ciągle mrozi mi krew w żyłach. Boję się różu i falban, nastawiłam się psychicznie na potomstwo płci męskiej, choć sobie obiecywałam, że żadnego nastawiania, dopóki nie będzie 100% pewności.
- No ma być chłopak, ale proszę jeszcze tak na wszelki... – sugeruję.
- O, widać jajka. – oznajmia lekarz śmiejąc się do monitora – Widzi pani? Tak buńczucznie nimi potrząsa – teraz już wręcz rechocze.
Synu, zachowuj się. Synu.
Okazuje się, że wcale nie tak buńczucznie. Po prostu podczas badania ma czkawkę.
Dokonując pomiaru obwodu głowy, lekarz stwierdza, że dzieciątko jest niemałe. Fakt, że ta kwestia pada akurat przy tym pomiarze nie napawa mnie zbytnim optymizmem. Niemniej szacowana waga 1730 gram wydaje się plasować syna gdzieś w granicach norm. Się pocieszam.



W komunikacji miejskiej spotykam, jak dotąd, dwa rodzaje współpodróżujących. Dwa rodzaje, ale w obrębie jednej płci. Mojej. Płeć przeciwna nie wykazuje żadnych specyficznych zachowań, indukowanych widokiem brzucha.
Rodzaj pierwszy dopada mnie tuż przy drzwiach i z uśmiechem na twarzy ustępuje miejsce siedzące, niemal nalegając, gdy stawiam lekki opór. Nie przywykłam, no naprawdę.
Rodzaj drugi bacznie obserwuje sytuację za oknem. Wpatruje się w przechodniów, w samochody, drzewa i drogowe znaki poziome, byle tylko nie dostrzec mojej obecności. Komedia. Nie chcąc krępować delikwentki, unikam kontaktu wzrokowego, niemniej nie mogę sobie odmówić peryferycznej obserwacji. Patrząc leniwie przed siebie, kątem oka dostrzegam, jak wzrok kobiety powoli osiada na moim brzuchu, zawiesza się na nim i tkwi. Więc jednak nie jestem przezroczysta. Ewidentnie mnie dostrzega.
Wystarczy lekki ruch moich gałek ocznych, by przegnać zahipnotyzowane spojrzenie. I znów uporczywa analiza natężenia ruchu, niemal zespolenie z szybą. Bawię się setnie.
Nie mam w zwyczaju sadzania brzucha na kolanach osoby siedzącej i wymuszania odstąpienia miejsca. Nie uważam, żeby sam fakt ósmego miesiąca upoważniał mnie do zawłaszczania sobie określonych terytoriów, szczególnie, że czuję się naprawdę fantastycznie.
Z rwą kulszową można żyć. I stać w autobusie, naprawdę.
Ale obserwacje są bezcenne. Mamy barwne społeczeństwo.

25.05.2010

52

Pomiędzy jednym a drugim deszczowym tygodniem trafia się słoneczna, ciepła niedziela. Przez bite trzy godziny wędrujemy więc po ulicach miasta, przepychając się przez poruszające się nielogicznie tabuny turystów. W oczy rzucają się przede wszystkim skośnoocy w barwnych nakryciach głów, oglądający świat wyłącznie za pośrednictwem obiektywów aparatów i z przewodnikami audio na uszach (I po co oni tu jadą z drugiego końca świata? - pyta retorycznie mąż; odpowiedź, że pozwiedzać wydaje mi się zbyt trywialna, by ją w ogóle warto było artykułować).
Oraz wózki dziecięce. Wózków zatrzęsienie. Wzrok mimowolnie ciągnie się za nimi. I nawet nie chodzi o zawartość, co o stelaże, karoserie i ogólną stylistykę. Kompulsywna komparatystyka.
Skręcamy w Kanoniczą, bo na Grodzkiej ciężko uniknąć zderzenia czołowego z ogólnie pojętym tłumem, z melexem albo z koniem. Lub z wózkiem, oczywiście. Na Kanoniczej brakuje tylko koni.
Gdzieś zniknął lokal z pizzą w kapeluszu z Placu Marii Magdaleny. Nie wiemy kiedy, nie wiemy gdzie... Rozpadła nam się koncepcja obiadu. I koncepcja deseru nam się roztrzaskała w drobny mak, bo z Wiślnej zniknęły nowosądeckie lody, te na wagę. Zupełne fiasko pod względem kulinarnym. Odczułam głęboką niesprawiedliwość. Po wdrapaniu się na Wzgórze Wawelskie po prostu zasługiwałam na tego loda.
A może i nie. Nie odwiedziłam grobowca. Oficjalnie za przyczynę tego stanu rzeczy, pozwolą państwo, że podam klaustrofobię, której atak niechybnie musiałabym zaliczyć, gdybym zeszła. Więc nie zeszłam. Nie zeszliśmy. Kątem oka zarejestrowałam skośnooką wycieczkę, gromadzącą się przed wejściem. I po co oni tu, z drugiego końca świata, pomyślałam... I z tymi przewodnikami audio na uszach...

16.05.2010

51

Z cyklu "odwiedziny rodziny"; czekamy na przyjazd przyszłych pradziadków, zaanonsowanych na sobotę. Na ogół sam fakt, że deklarują, wcale nie oznacza, że rzeczywiście zmaterializują się w rzeczonym miejscu. Bezpieczniej jest wszak założyć, że jednak się zjawią, niż narażać ich na kontakt z naszą nieuporządkowaną rzeczywistością.
Większość piątku spędzamy na doprowadzaniu mieszkania do używalności, bo generalnie z systematycznością, nie tylko w porządkowej materii, oboje mamy pewien problem. Biegam więc z ulubionym cifem od toalety do łazienki i z powrotem i raz po raz stosuję werbalną agresję wobec gumowych rękawic, które – z powodu pęknięcia na kciuku dominującej ręki – zmuszona byłam założyć na odwrót; tj. lewą na prawą i vice versa. Nie polecam tego typu zabiegów. W zamian proponuję przed następnymi zakupami nie zapomnieć dopisać do listy nowych rękawic.
Mąż, żeby nie było, dzielnie mi asystuje i po kilku miesiącach decyduje się pozbierać rozsiane po całym domu papierzyska. Wyciera kurz z komody w salonie i ustawia na niej równiutko, w rządku, swoją kolekcję czterech czerwonych replik Ferrari. Shell dał za wierne tankowanie.
Omiatam sypialnię wilgotną szmatką i pozbywam się pokaźnej warstwy kurzu. Zawsze mnie zadziwia, jak szybko się małpa regeneruje. Nastawiam pranie, choć przez panujący nam uporczywie w mieszkaniu tropikalny klimat, nic nie schnie. Biorę szybki prysznic, niedbale suszę włosy i związuję je w infantylną kitkę. Bo do fryzjera ciągle nie dotarłam. Wywlekam z lodówki półprodukty i szykuję przekąski, bo wieczorem wpada jeszcze A. z mężem. Wyrabiam się ledwo, a raczej się nie wyrabiam.
Piją czerwone, wytrawne… Dla mnie A. kupiła dwa soki marchwiowe z Tymbarku. Miło z jej strony. Żegnamy się o koszmarnie przyzwoitej 22-giej.
Co się stało z czasami studenckimi, gdy imprezy trwały od 20:00 do 15:00 dnia następnego...? Pytam samą siebie i bezwiednie głaszczę falujący brzuch. Młodzież nie śpi jeszcze do późnych godzin nocnych.
Rwa kulszowa ma swój popisowy wieczór. Najwyraźniej prace domowe bardzo jej służą.

Sobotę zaczynamy przygotowaniem pokoju dla przyszłych pradziadków, bo w piątek nie zdołaliśmy do niego dotrzeć. Odkurzam wszystko, co możliwe, upycham po kątach i szczelinach co się da. Przygotowuję pościel.
Kładę się, gdy po trzech godzinach brzuch stawia się i przeistacza w skałę. Rwa kulszowa w pełnej formie, zawzięcie bisuje. Leżąc na wznak z podkurczonymi nogami i nie będąc w stanie się ruszyć, wyję z bólu i - nie wiedzieć czemu - tłumiąc śmiech, błagam męża:
- Zrób coś ze mną! Przewróć mnie na któryś bok, bo zwariuję! – co też niniejszym czyni.
- Koniec! - rzucam zuchwale i groźnie wymachuję rękoma - Do końca dnia leżę plackiem. Mam to w dupie. – po czym zmywam mopem podłogę w kuchni, wycieram ją – a jakże – do sucha, wdrapuję się na taboret, upycham nie mieszczące się nigdzie indziej graty na szczycie trzydrzwiowej szafy i prasuję kilkanaście ścierek kuchennych. Bo jednak wyschło to pranie z wczoraj.

O 16-tej dowiaduję się, że dziadkowie, przyszli pra, postanowili odłożyć wyjazd. Na razie do jutra.

14.05.2010

50

- I jak, zrobiliście sobie jakąś przyjemność...? – pyta dwuznacznie przyszła babcia D. po tym, jak skończyła składać mi telefoniczne życzenia z okazji czwartej rocznicy ślubu.
- No, ja zjadłam twixa a mąż snickersa. – odpowiadam zgodnie z prawdą. Entuzjazmu w reakcji na moje wyznanie nie stwierdzam.

Pod kątem dość chłodnego stosunku do wszelakich rocznic dobraliśmy się z mężem wybitnie dobrze. Stąd twix świetnie się sprawdził w zastępstwie ciętych kwiatów w celofanie, a tagliatelle z suszonymi pomidorami i tuńczykiem wprost z puszki spokojnie mogły robić za wykwintny, uroczysty obiad.

- Chleba nie ma... – stwierdza mąż o godzinie 19tej z minutami, bezradnie patrząc w podsychające resztki pieczywa z przedwczoraj. – To wiesz co? – dodaje po chwili – Ja sobie zjem kolację, a ty jakoś wytrzymasz do rana.

Czy komuś potrzeba mocniejszych dowodów miłości?



- Generalnie odchodzące wody płodowe mają kolor popłuczyn z mięsa – po sali wykładowej w szkole rodzenia przebiega szmer niepokoju i wzburzenia, gdy położna barwnie, dosadnie i bezobciachowo omawia fizjologię porodu.
Moja potencjalna położna. I nie obraziłabym się, gdyby w istocie asystowała memu synowi w przyjściu na świat. Bo oprócz wspomnianych popłuczyn w jej słowniku pojawiają się takie wyrażenia, jak pozycja wertykalna, worek sako, jesteśmy-cały-czas-do-pomocy, wanna, nie-nacinamy-rutynowo, współpraca i uzgadniaMY-pozycję-do-porodu. I jest w niej coś, co sprawia, że o porodzie z gruntu nie da się myśleć w kategoriach traumy. A jeśli o mnie chodzi, to w tej materii owa kobieta właśnie dokonała cudu.

11.05.2010

49

Wieczorem siedzę przy komputerze i przekładam stos papierów, który samoistnie i niepostrzeżenie wyrósł na skraju biurka a teraz grozi lawiną. Średnio ubrana, średnio uczesana, generalnie raczej wymięta; siedzę i przekładam.
Mąż w pozycji horyzontalnej nieopodal mnie, na łóżku. Buszuje w telefonie komórkowym. Ukradkiem celuje we mnie obiektyw aparatu i uwiecznia mnie na karcie pamięci. Z nieco skrzywioną miną analizuje efekt, przygląda się raz z lewa, raz z prawa...
Nie zachwyca się, to pewne.
Po chwili namysłu, błagalnym tonem ordynuje:
- Idź do fryzjera.
.
.
.

To tak gwoli wyjaśnienia, jak powiedzieć żonie, że wygląda jak strach na wróble a jednocześnie sprawić, że zacznie skakać z radości.

10.05.2010

48

Zawsze mnie zastanawiała nienaturalnie wyprostowana postawa kobiety w zaawansowanej ciąży. I cel, tudzież przyczyna podkładania poduszek pod lędźwia mnie zastanawiała. Odkąd mój własny syn zaciekle walczy o kurczącą się przestrzeń w moim ciele, wszelkie tego typu zagwozdki mogę śmiało uznać za niebyłe.
I owszem, przy komputerze siedzę wyprostowana jak drut, bo w przeciwnym razie głowa, ewentualnie jedna z czterech sprężystych i silnych kończyn nieletniego wwierca się z impetem w moją przeponę lub żebro. A to boli.
I owszem, masakruję wielką poduchę, zwijam ją w fantazyjne kształty i podkładam pod lędźwia. Nie dlatego, że kręgosłup. Dlatego, że w przypadku swobodnych lędźwi mój własny syn odcina mi przepływ krwi w aorcie brzusznej. W efekcie tętno pomyka galopem, a łydki robią się jak z waty. Albo z betonu. W każdym razie w tego typu warunkach nie da się wytrzymać dłużej, niż minutę.

Ale. Wcale nieprawda, że koszty przeważają nad zyskami. Bo chwila niedotlenienia zdaje się być niczym w porównaniu do kilku barwnych minut, kiedy pod skórą powoli przemieszcza się mały człowiek.
Delikatnie uciskam palcem niewielkie wybrzuszenie w okolicy pępka. Syn, jakby nieco zdegustowany moją ekspansją na jego terenie, cofa się w głąb brzucha, by zaraz wyskoczyć gdzieś w okolicy prawego biodra. Nie umiem odróżnić, którą kończyną akurat mnie zaczepia, ale wydaje mi się, że wiem, kiedy przywiera do mojej dłoni całym grzbietem. Wypręża się wtedy jak młode kocię i odpycha się piętami wspartymi o przeciwległą ścianę maminego brzucha.
- Pamiętasz początki...? – pyta ciepło mąż – Jak piłaś herbatę imbirową? – i wybucha śmiechem na wspomnienie moich mdłości.
Chyba pamiętam, ale jakby przez mgłę. Te koszty też gdzieś się po drodze unicestwiły.
I tylko Dove - Fine Silk ze swoim obmierzłym zapachem wciąż pozostaje na czarnej liście. Ale czy to koszt w ogóle?

7.05.2010

47

W miarę, jak przybywa nam okołodziecięcych gadżetów, przestrzeń w naszym M systematycznie się kurczy. Prosto z Kopenhagi, po starszym o 2 lata kumplu, przyjechał do naszego syna komplet ubrań na co najmniej rok życia nieletniego oraz piękny fotelik samochodowy, na który nie mogę przestać się gapić. W ramach ciążowej gimnastyki biegam z nim do garażu i z lubością wpinam go w pasy (wyprost zwojów nadchodzi…).
Rozkładam na łóżku sterty bodów, śpiochów i pajaców. Obok nich sieję czapkami, skarpetami, niedrapkami i spodniami. Planuję wielkie pranie, ale uporczywy deszcz za oknem skutecznie mnie powstrzymuje. Bo wizja jest taka, że garderoba w promieniach słońca buja się i suszy na balkonie. A od wizji, jak wiadomo, się tak łatwo nie odstępuje. Tak więc czekam na poprawę aury.
Czekanie urozmaicam sobie plądrowaniem allegro. Zaczynam się zastanawiać nad stworzeniem programu profilaktyki uzależnień od tego wirtualnego hazardowa. Bo że hazardowo pod tą wdzięczną, szczęśliwą nazwą uzależnia, to nie mam już cienia wątpliwości.
Zaraz po tym, jak wygrywam kilka sztuk ciążowej odzieży, udaję się na dział dziecięcy. Licytuję bazę do fotelika i nabywam matę do przewijania. Mata materializuje się w moim mieszkaniu dzień później i swoim gigantycznym wręcz rozmiarem wywołuje we mnie histeryczny atak śmiechu. W panice oplatam ją centymetrem krawieckim i z ulgą (ale i z lekkim niedowierzaniem) stwierdzam, że jednak powinna się zmieścić na przewijaku, którego kupno pozostaje jeszcze w sferze planów. Mata, poza tym, że lekko podśmierduje sztucznym tworzywem, wydaje się solidnym akcesorium. I hipnotyzuje mnie prawie tak, jak fotelik.
Ale najsilniej hipnotyzuje mnie e-mail potwierdzający złożenie zamówienia na dziecięcy bolid, który ma zapukać do naszych drzwi za tydzień. Pomimo podjętych i niemal niepodważalnych decyzji sprzed kilku miesięcy, dodaliśmy do koszyka wersję trójkołową. Tańszą, jak się okazało, o około połowę dziecięcego łóżeczka. A że cięcia kosztów są jak najbardziej wskazane, postanowiliśmy dobrowolnie zrezygnować z jednego koła.
Ma jechać, mimo to.

W szkole rodzenia jest nas około dwudziestu. Plus przedstawiciele gatunku męskiego w liczbie mniejszej, aczkolwiek i tak imponującej. W konkurencji na wielkość brzucha odpadam w przedbiegach, pomimo że syn mój – jak się okazuje – wcale nie wydaje się być najmłodszy. Ot, skromni jesteśmy po prostu.
Kiedy po 3,5-godzinnym(!) wykładzie na temat pielęgnacji noworodka próbuję podnieść się z krzesła, mam wrażenie, że kręgosłup rozszedł się gdzieś po całym moim ciele, a pośladki wklęsły mi na amen.
Zdecydowanie bardziej odpowiada mi gimnastyka.

5.05.2010

46

Tuż po obfitym obiedzie u mojej teściowej, czyli przyszłej babci T., wstaję zgrabnie od stołu i udaję się do wypoczynkowej części salonu, by osiąść w fotelu i umożliwić sobie jako taki pobór tlenu. Wyciągam przed siebie rozprostowane nogi a dłonie splatam za głową. Błogostan.
Nie spodziewając się niczego specjalnego widzę, jak wolnym krokiem zmierza ku mnie babcia męża; przyszła prababcia M. Słynie z bezpośredniości i wypowiadania dokładnie tego, co akurat przyszło jej na myśl. Wspaniała cecha, można by rzec. Można by, gdyby się samemu nie padało od czasu do czasu adresatem, tudzież ofiarą tychże komunikatów.
- Ślicznie wyglądasz. Taką ładną masz tą tuniczkę... – oznajmia ciepłym głosem babcia, pochylając się nad fotelem, skubiąc materiał mojej bluzki i wpatrując mi się prosto w oczy z odlełości nie większej, niż 30 cm – Ślicznie. Bardzo ładna ciąża, tak w biodrach... – słucham i kodując komplementy próbuję sobie uzmysłowić, dlaczego akurat w biodrach, bo patrząc w lustro widzę dokładną odwrotność – biodra sobie, a brzuch – sterczący z dumą do przodu – sobie. Ale nic to. Jest miło przecież. Babcia, nieprzerwanie świdrując mnie wzrokiem i subtelnie się uśmiechając, dodaje po chwili:
- Za to będzie cię bardziej bolało. – i z politowaniem kiwa głową.
Zimny dreszcz przebiega po moich plecach w górę i w dół, ale z pełnym opanowaniem i równie łagodnym uśmiechem na twarzy odpalam, że może nie, czym wzbudzam w babci lekkie niedowierzanie i wyraz twarzy z cyklu "o, święta naiwności!".
Po cichu liczę, że babcia nie posiadła tajemnej umiejętności rzucania klątw, bo, jak na moje ucho, zabrzmiała wyjątkowo złowieszczo.

29.04.2010

45

Najpiękniejszy komplement, jaki może usłyszeć od męża kobieta w VII miesiącu ciąży?
- Schudłaś.
I naprawdę nie żartował.
Fakt, że apetyt w III trymestrze w niczym nie dorównuje obsesyjnemu głodowi z trymestru No 2.

Po miesiącu zajadania się sorbiferem hematokryt i hemoglobina wracają uprzejmie w granice norm, a krwinki czerwone, choć ciągle pod kreską, wydają się zadowalać lekarza prowadzącego. I zainteresowaną.
- Zapraszam do kabinki, na wagę i na fotel – jak z automatu, za każdym razem w ten sam sposób, przemawia doktor.
- No, jeszcze ta waga... W domu mi się zepsuła i teraz muszę się u pana stresować – kąsam na wszelki wypadek, przygotowując grunt i próbując zapobiec nadmiernym reakcjom ze strony mojego rozmówcy, w razie gdyby się okazało, że z tymi komplementami to mąż jednak zdrowo przesadził.
- A co, zgrzeszyła pani...? Najwyżej trochę pokrzyczę, to nic takiego. – słucham już zza kotary i posłusznie staję na wadze.
- Nic z tego, doktorze. – tryumfuję po odczytaniu wyniku i cieszę się jak głupi do sera – Nie tym razem!
Z dumą i gołym tyłkiem wędruję na samolot.
Lekarz w karcie ciąży odnotowuje miesięczny przyrost masy równy 0.8 kg, co daje łącznie +5.2 kg od początku mojej z synem przygody. Dla mnie bomba.

Wieczorem syn daje mi dowód swego dobrego samopoczucia, bez trudu żonglując 943 stronicami Obłędu J. Krzysztonia, opartymi o brzuch. Książka, żeby nie było - w twardej oprawie – podskakuje wesoło i po przeczytaniu kilku stron łapię się na tym, że nie wiem, co czytam. Bo mózg zdecydował percepować raczej bodźce spod przepony, aniżeli wzrokowe. Mały uzurpator ściąga całą moją uwagę, czy tego chcę, czy nie. Dopuszczając do siebie ten wniosek zaczynam zdawać sobie sprawę, dlaczego napisanie dwóch średniej objętości artykułów wykracza poza moje możliwości.