29.11.2010

83

A więc pozamiatane. A raczej dokładnie odwrotnie – w ogóle nie zamiecione; chodniki zawalone białym paskudztwem, horyzont gdzieś się zagubił pomiędzy białym niebem a białym gruntem. Koszmar powrócił, niech go cholera. Zawsze tak robi, że nie ma go całe miesiące, a potem spada w jedną noc, ot tak, bez pieprzenia się w konwenanse. I zawsze przychodzi ten moment, że podniesienie rolety okiennej grozi nagłym atakiem depresji.
Szczęśliwie posiadam dziecko. A dziecko, jak się okazuje, jest świetnym antidotum na wszelkie nieszczęścia; ze śniegiem na czele. I podnoszę tę nieszczęsną roletę, i patrzę w te zaspy, w te samochody, które bawią się ze swoimi właścicielami w swoiste "zgadnij, gdzie jestem", i zaraz potem zerkam na syna – wisi na moim ramieniu z szerzej niż zazwyczaj otwartymi oczami, zalicza kilkuminutowy opad szczeny i PATRZY. Prawie nie mruga, zastygł w bezruchu. PATRZY. Bez wątpienia zczaił, że coś jest nie tak. Nie śmieje się, nie zdradza ni krzty entuzjazmu.
Tak, synuś mamusi. Ze śniegu nie należy się cieszyć. Przenigdy.

17.11.2010

82

- Pa, synku… – rzecze czule mąż do potomka, wychodząc rano z domu. Ten, rozłożony niczym książę na macie pełnej afrykańskiej fauny, patrzy tęsknym wzrokiem za ojcem, po czym od niechcenia odwraca głowę i wzdycha ciężko nad swym losem. Łudzę się, że i nad moim – samotnej przez 9 godzin matki. Ach, te kąpiele w pojedynkę (poczekaj synku, mama tylko rozłoży stelaż/wannę/no nie płacz, pobawisz się krową? nie?/naleję wody/już już, tylko przygotuję ręcznik/a gdzie twoja myjka?/synku poczekaj, już cię rozbieram/no szybciutko, wyjmij piąstkę z buzi, bo woda stygnie… and so on.)
Pluszowy słoń niemrawo dynda nad głową syna. Ma szczęście, że wciąż dynda, bo ostatnimi czasy trend jest taki, by słonia konsekwentnie urywać. Dobrze, że na rzepie.

Pędem do wiedzy tłumaczę niepohamowaną chęć eksplorowania przez syna regału z literaturą naukową. Niesiony na ręku wyciąga ramiona w kierunku książek i z pasją obmacuje ich grzbiety. Notorycznie strąca przy tym z półki pluszowego misia, który zasłania istotną część zasobów.

Strąca mogłoby się w zasadzie odnieść do bardzo ogólnie pojętej aktywności syna. Ofiarą padają klucze cioci A., które zaległy u nas od wakacji (i też zasłaniają książki) oraz wszelkiej maści papiery. Padłyby zapewne i talerze, które przyciągają uwagę nieletniego niezwykle silnie. Oraz obrusy (i nie ważne, co na nich). Na szczęście matka czuwa (nie synku, czajnik jest gorący, teraz nie wolno dotykać/nie kochanie, szklanka mogłaby się rozbić, nie ruszaj). Póki co, czuwa.


Wracając; niczym wszak nie potrafię wytłmaczyć obsesji na punkcie nocnej lampki-gwiazdki. Dzień kończy się i zaczyna swoistym misterium, w którym to istnieją tylko syn i lampka; świat zatrzymuje się i znika, poza nimi nie ma nic. Lampka nie musi świecić. Wystarczy, że jest. Na jej widok syn zamiera, uwalnia pełen miłości uśmiech a chwilę później szaleje – podskakuje wzorem piłki ping-pongowej i gibie się niebezpiecznie na moich rękach. Z trudem opanowuję wierzgające, rozemocjonowane 7,5 kilograma (circa). Tylko tatuś jest tak wspaniały, że wynosi syna ponad poziom swych barków i prowadzi go na spotkanie trzeciego stopnia z plastikową obudową lampki. Z odległości 20 centymetrów musi wyglądać iście bajecznie. Na karb tego zwalam więc wczorajszy wybryk syna, kiedy to wisząc na moich ramionach ośmielił się wyciagnąć ręce ku ojcu i gestem nie pozostawiającym cienia wątpliwości zarządać transferu. Cios poniżej pasa, ot co.



Jeśli pierwszy deszczowy dzień listopada przypada siedemnastego, to dziwi mnie, dlaczego rokrocznie trąbi się o zimie stulecia, a nigdy o jesieni. Ani lecie. To dobry rok, chyba.
I jeszcze bezśnieżną zimę poproszę.

11.11.2010

81

Plastikowa pszczoła imieniem Elżbieta wygrywa synowi skoczne melodie, wyzwalając rozbrajający, ośliniony uśmiech.
If you’re happy and you know it clap your hands… Przemycam nikczemnie edukację językową. A co. Wgniatam na przemian kolorowe przyciski i patrzę wraz z synem w migoczące światła. Hipnotyzują; żeby nie powiedzieć, że się obawiam w konsekwencji ataku epilepsji.
Dobę później syn uśmiecha się nie tyle w reakcji na muzykę, ile na sam widok pszczoły. Pamięta. Ściąga usta w dzióbek, unosi brwi. Wytrzeszcz oczu wspomaga intensywnymi ruchami ciała. Cały chodzi. Wyciąga przed siebie dłonie (od pewnego czasu wie, że nie posiada tylko jednej, a odkrycie – przyznać trzeba – miało charakter dość spektakularny) i chwiejnym ruchem, konsekwetnie ponawiając próby, dotyka przycisków. Po krótkiej chwili brak efektów dźwiękowych zaczyna być na tyle irytujący, że syn rezygnuje z subtelnych poczynań i przechodzi do zasadniczego ataku.
Tłucze otwartymi dłońmi w oba przyciski, pomagając sobie dzięciołowatym ruchem głowy. Chce wyjść ze skóry, byle osiągnąć cel. Jest ambitny, myślę sobie. Ale i niecierpliwy. Po mamusi?
Kiedy pszczoła ostatecznie emituje jedną z melodii, syn z lubością tapla się w podziwie dla potencjału własnej dłoni. Lewej; gwoli ścisłości. Jest dumny z siebie, jak nigdy dotąd i uśmiecha się zarozumiale, unosząc jeden tylko kącik ust. Lewy.



Świętując kolejny (piąty? szósty?) wieczór bez kolki (taaak!!!), wyprowadzamy się wraz z mężem z dziecięcego pokoju i przenosimy posłanie do sypialni, w której nie było nas od trzech miesięcy. Pieczołowicie układam słuchawkę elektronicznej niani w okolicach ucha, sprawdzając kilkakrotnie, czy jest włączona. Śpię tak czujnie, że wybudzam się szybciej, niż aktywowana niemowlęcym głosem niania. Jednocześnie nie mogę opędzić myśli, jakiegoż to mam dzielnego i dorosłego syna. Ach.
Kolka radośnie powraca następnego dnia. Szczęśliwie w jakiejś osłabionej, cywilizowanej formie. Syn pręży się i stęka przez około godzinę, co stanowi naprawdę przyjemną alternatywę wobec trzygodzinnego wrzasku, który miał miejsce wcześniej. Fakt, że masaż rzeczywiście pomaga i daje wyczuwalne efekty również nastraja nieco bardziej optymistycznie, niż dotychczasowe poczucie, że czego nie zrobię, to i tak bez większego sensu.
Idzie lepsze?

8.11.2010

80

Przed wyjazdem w długą podróż, na długo, nachodzą mnie dziwne lęki, które nigdy wcześniej (czytaj przed erą syna) nie zaprzątały moich myśli. Śmierć jako jeden z normalnych, nieodwołalnych etapów życia zaczyna jawić się jako zgroza. Coś zmienia mi się w psychice. Czynnik macierzyństwo pozostaje jedynym logicznym wytłumaczeniem dla tych kompletnie nielogicznych zmian.
- Zaczynam bać się śmierci. Tylko dlatego, że nie wyobrażam sobie zostawić go tu samego. Nie poradziłby sobie… – dopinając ostatnie bagaże powierzam mężowi własne przemyślenie; dość intymne, jak sądzę, i z kategorii tych, nad którymi lubimy się pochylić; poroztrząsać.
- Aha, czyli dopóki byliśmy we dwójkę, to o mnie nikt się nie martwił; jak ja sobie poradzę…? – z empatią słonia w składzie porcelany odpala mąż. Obłaskawiam go wizją powtórnego ożenku z kobietą-ideałem, przy której na pewno nie miałby czasu na smutki.
- To o syna też się nie martw. Już ja mu znajdę jakąś mamusię.
I szczerzy się tak po prostu; obładowany bagażami beztrosko zbiega do garażu. I zostawia mnie z tą egzystencjalną dziurą w myśli.

Wsiadam posłusznie do samochodu, tuż obok syna. Tkwi uwiązany w foteliku. W którymś momencie życia zaprzestał protestów w tej materii i przyjął do wiadomości zasady bezpiecznego podróżowania. Nie wiem, w którym momencie.
Zarzucam na budę fotelika chustę, by osłonić małe oczy przed ostrym, jesiennym słońcem. Tak samo jak przed miesiącem; chusta świetnie się sprawdza. W pamięci mam drzemiące w jej cieniu dwumiesięczne niemowlę, absolutnie niewzruszone obecnością dodatkowego gadżetu.
Ze zdziwieniem odkrywam, że przy niemowlęciu trzymiesięcznym chusta posiada marne szanse na pozostanie w miejscu. Syn, zamiast z ulgą odnotować odcięcie od nadmiaru bodźców i przymknąć szanowne powieczki, otwiera oczy w osłupieniu i sięga dłonią po frędzel arafatki. Po chwili chusta opada mu na stopy.
Przeżywam fascynację tempem rozwoju. I wracam wciąż do zdjęć sprzed trzech miesięcy.