29.06.2010

58

Segregując garderobę syna doświadczam jednak lekkiej dezorientacji. Po tym, jak opanowałam obowiązującą terminologię i nauczyłam się odróżniać śpiochy od pajaców oraz po tym, jak przestałam nazywać półśpiochy spodniami, okazuje się, że wcale nie jestem jeszcze tak fantastycznie przygotowana, jak by się mogło, mnie – naiwnej, wydawać.
Żeby młodym matkom, niedoświadczonym i skołowanym, nie szło przypadkiem zbyt dobrze z otaczającą rzeczywistością, producenci odzieży dla nieletnich postanowili wprowadzić zamęt w rozmiarówkach. Kiedy więc radośnie układam na stosiku body w rozmiarze 56 i oddzielam je pieczołowicie od tych w rozmiarze 62 (i mało tego – znajduję logiczne uzasadnienie dla tego rodzaju numeracji), natrafiam na szmatki w rozmiarze od pierwszego do trzeciego miesiąca (pomijam sporną kwestię, czy od pierwszego rozpoczętego, czy też ukończonego – ostatecznie alkohol można zgodnie z prawem nabyć po osiemnastych urodzinach a nie w dniu rozpoczęcia osiemnastego roku życia – idąc więc tym tokiem, ubranie 1-3 mc nie przynależy noworodkom. Tak?)
Przyglądam się więc owym szmatkom z rosnącym zaciekawieniem. Uruchamiając wyobraźnię próbuję naszkicować sobie dwumiesięczne niemowlę i przyłożyć mu do korpusu centymetr krawiecki. Nie działa, niestety. W rezultacie ubrania w rozmiarach podanych w miesiącach wędrują tam i z powrotem – z kupki na teraz na kupkę na zaraz, albo do torby na może jeszcze później. Mimo usilnych starań nie potrafię wykoncypować, ile syn mój planuje mierzyć w wieku dwóch miesięcy.
Kiedy w myślach godzę się – z trudem, ale jednak – na istnienie wspomnianej wariacji w obrębie rozmiarów (i kiedy dobieram jako taki klucz, według którego kataloguję ubrania), wpada mi do rąk koszulka. Po przejrzeniu zdecydowanie za dużej, jak na jeden dzień, ilości odzieży nie wiem już, czy jest duża, czy na zaraz. Skubię więc zrolowaną metkę wszytą z boku. Od 4,5 – powiada metka.
W kilogramach.

22.06.2010

57

Na pytanie jak się czujesz? (które ciągle pada z właściwą sobie regularnością) z przyzwyczajenia, jak sądzę, odpowiadam, że świetnie. Dobre sobie.
Gdzieś po drodze zapominam, że od kilku dni wreszcie wiem, co to jest zgaga. I nie opowiadam, że wzrost syna od pewnego czasu uniemożliwia mi wiązanie butów. I oddychanie. I podświadomie czuję, że niesmacznie jest się chwalić rozchwianą, rozjeżdżającą się i dość znacznie obolałą miednicą. Więc się nie chwalę. I mydlę towarzystwu oczy, że owszem, wciąż świetnie.
Nie zmienia to jednak faktu, że codziennie rano (tak, nad ranem również, wszak całej nocy się w dziewiątym miesiącu przecież nie przesypia) uprawiam zaawansowane prace umysłowe nad możliwie najmniej bolesnym i ryzykownym wydostaniem się z łóżka. Odchylam kołdrę, biorę głęboki wdech. Przygotowuję plac manewrowy. Z trudem przechodzę do bliżej nieokreślonego siadu i poszukuję wzrokiem rozrzuconych bez sensu stóp. Ze zdziwieniem stwierdzam, że wciąż są integralną częścią mojego ciała, choć mózg podpowiada coś zupełnie innego. Siłą woli i górnych kończyn doprowadzam nogi do ładu; układam obok siebie, równolegle, jak sztachety. Spojenie trzaska jak wysuszone drewno. Nie wiem, czy jestem jeszcze w jednym kawałku. Scalam się i zaciskając z bólu szczęki stawiam stopy na podłodze.
Idę. Dość pokracznie, ale idę. I co rano jest to zwycięstwo.

Wieczorem zaś leżę i obserwuję nowoczesne formy, jakie ostatnimi czasy przybiera mój brzuch. Syn naciąga mi skórę wedle własnej wizji i nie dba o to, że nie jestem z gumy. Boli. Wypina tyłek, głowę mości wygodnie na moim pęcherzu. Prostuje nogi i chce wypchnąć pięty przez mój pępek. Może łokcie?

Kiedy brzuch twardnieje po raz trzeci w dość regularnych odstępach czasu (i wcale nie tak znowu bezboleśnie), ogarnia mnie pusty śmiech. Prymitywna reakcja na stres, powiedzmy sobie szczerze.
- A torba niespakowana!!! – grzmi mąż.
Zaiste.

18.06.2010

56

By zjeść, jak człowiek, obiad przy stole, przeciskam się między blatem a ustawionym tuż obok łóżkiem i zwiniętym w rulon starym dywanem. Sadzam na krześle tylną część ciała, wykonuję zwrot o 90 stopni i zgrabnie instaluję własne nogi przy nodze stołowej. Kwiatów nie podlewam, choć czuję w kościach, że im się marzy, bo kartony, elementy dziecięcego wózka i ogólnie pojęte graty, zniesione z przyszłego pokoju dziecięcego, skutecznie odcięły mi do nich dostęp. A kiedy rankiem wybieram się na kontrolne badania, odkrywam ze zdumieniem, że pojemniki na mocz utknęły w szafce przywalonej komodą i łóżkiem nieletniego, skórzaną torbą, kilkoma worami z ciuchami do lamusa i wielką reklamówą, pełną elementów dziecięcej garderoby (po kolejnym kumplu…).

Remont, proszę państwa. Stał się faktem i spędza mi sen z powiek. Nienawidzę remontów. Ogólnego zagracenia, zapylenia, zasmrodzenia i zmęczenia. I walenia pięścią w ścianę, dochodzącego z sąsiedniego mieszkania w reakcji na fakt, że raz na x lat zakłócam wielmożnym państwu spokój. Naprawdę nie szuram szpachelką po ścianie dla przyjemości. Ani nawet nie po to, by się odegrać za to, że w okolicach siódmej rano lubią się wyzywać od baranów i innej trzody, fundując pobudkę wszystkim wokół.

Tak więc wiję gniazdo. Naczytałam się sporo o syndromie i wcale się nie poczuwałam. I choć nasze wicie przypomina póki co totalną demolkę, to jednak zaprzeczać już nie wypada – wiję.
Wijemy we dwoje; można nawet powiedzieć, że mąż wije bardziej, bo konsekwentnie – odkąd moje stopy po kilkugodzinnych pracach remontowych spuchły jak banie – zabrania mi przekraczać próg dziecięcego pokoju, a raczej placu budowy, w który się ów pokoik przeistoczył. I nie pozwala szaleć ze szpachelką i zdrapywać ze ścian starej farby, choć się pławiłam w tej czynności z ogromną lubością (w porównaniu do poczucia własnej bezużyteczności, drapanie ścian jest naprawdę miłe).
Sam drapie, egoista, i szczerzy w uśmiechu zęby oglądając serię spotów reklamowych Leroy Merlin. I choć się zaopatrzyliśmy u konkurencji, wie, że jest bohaterem w swoim domu. Donoszę więc dzielnie memu bohaterowi kawkę z ciasteczkiem i wodę mineralną. Szoruję a następnie kroję w finezyjne kawałki arbuza. Układam jeden przy drugim na fajansowym półmisku i niosę memu bohaterowi.
Plask-plask – padają jeden po drugim na podłogę arbuzowe ćwierćtalarki, rozbryzgując się fantazyjnie po całej kuchni.
- K*&^% jego m!@#$ !!! – rzucam soczyście w kierunku niesubordynowanych plastrów owocu. Ciążowa niezręczność? Możliwe.

Ciąża i związana z nią wizja rychłego przeistoczenia się w matkę dzieciom nie wypleniła u mnie skłonności do nadużywania słów potocznie uznawanych za wulgarne. Zastanawiam się niekiedy, czy nie powinnam rozpocząć pracy nad sobą. Ale tylko niekiedy. I w sumie nie na poważnie. Wszak remont trwa.

11.06.2010

55

Jak co roku ten sam problem: który kostium kąpielowy wybrać – zagaja gazeta.pl i okrasza zagajnik fotografią apetycznej babeczki w pasiastym, jednoczęściowym. I budzi we mnie agresję.
Bo nie mam tego problemu. A bardzo bym chciała, jak co roku. Do tej pory.
Zamiast upychać biust i tyłek w kolorowe bikini, oglądam na allegro obrzydliwe, bezpłciowe, infantylne, koszmarne etc. koszule do karmienia. Tylko oglądam, bo nawet zbójecko niskie ceny nie są w stanie mnie przekonać do noszenia bezkształtnego wora z wizerunkiem krowy (dojnej?) w okolicach łona.
Tak, ciągle nie skompletowałam zawartości szpitalnej torby. Nie mam koszul, nie mam szlafroka (bo nie lubię i nigdy nie używam, a nagle się mnie zmusza). Nie mam nawet gumowych klapków pod prysznic. Bo się nie mogę zebrać. Podpasek większych, niż pampersy dla syna, również nie mam. I wielu innych...
W przymierzalni u Hennesa i Mauritza gromadzę nie-wiem-ile rzeczy. Na tyle dużo, że robi się ciasno, wieszaki plączą się ze sobą i niczego nie mogę wysupłać bez strącania reszty na podłogę. Ponieważ konsekwentnie omijam szerokim łukiem dział Mama i staram się ubierać na tym zwyczajnym, posiadam pod ręką niemal całą dostępną rozmiarówkę. Co krój, to inny rozmiar; od eski po 42. W duchu błogosławię wynalazcę biodrówek, dzięki któremu zapinam się w różowo-żółtych, kraciastych, bardzo optymistycznych szortach. Do bluzek, w których świetnie czuje się mój syn wraz ze swoim kulistym akwarium, mam za mały biust. Albo ramiona za wąskie, to brzmi jakby nieco lepiej. Ramiączka bezwładnie opadają i rozłażą się na boki; w bluzce bez ramiączek dekolt odstaje od miejsca przeznaczenia i wygląda cokolwiek żałośnie. Obraz nędzy i rozpaczy.
Ostatecznie wychodzę ze sklepu z trzema rzeczami (płacę łącznie nieco mniej, niż za jedną rzecz z działu Mama) – każda w innym rozmiarze.

- Cześć...! – zagaduje śpiewnie mąż do młodziutkiej, długowłosej blond-znajomej, która z pewnością nie ma żadnych problemów z dobraniem odpowiedniego rozmiaru. Ani kroju. I na pewno nie wie nic o istnieniu rzeczy w rozmiarach większych, niż 36. Podnoszę wzrok znad wieszaka pełnego przecenionych szmatek. Przypominam sobie w mig swoje własne odbicie w lustrze. W szarych rybaczkach, które ledwo obejmują mój brzuch, w poszarzałych, rozczłapanych japonkach, w których wyglądam jak hobbit i w szarej, ciążowej koszulce z odgniecionym spinaczem do bielizy czuję się jakby... szaro. Chcę się zapaść...
- Poznajcie się – rzecze na tę okoliczność mąż i wydobywa mnie zza wieszaka, za którym jednak czułam się nieco bardziej komfortowo. Wyciągam dłoń, pod nosem burczę swoje imię i cedzę przez zęby, że jest mi miło. Kłamię. Tak troszeczkę.
Młoda osoba, posiadaczka nienagannej figury, fryzury, makijażu i całej reszty, szczebiocze coś o pracy, w której aktualnie się spełnia. Wylicza plany na najbliższą przyszłość. Orientacja na samorozwój. Oklaski?
W myślach wracam do własnych planów – prania i prasowania dziecięcej garderoby, kompletowania szpitalnej torby, remontu mieszkania i mycia okien.
O oklaski nawet nie zapytam.