29.04.2010

45

Najpiękniejszy komplement, jaki może usłyszeć od męża kobieta w VII miesiącu ciąży?
- Schudłaś.
I naprawdę nie żartował.
Fakt, że apetyt w III trymestrze w niczym nie dorównuje obsesyjnemu głodowi z trymestru No 2.

Po miesiącu zajadania się sorbiferem hematokryt i hemoglobina wracają uprzejmie w granice norm, a krwinki czerwone, choć ciągle pod kreską, wydają się zadowalać lekarza prowadzącego. I zainteresowaną.
- Zapraszam do kabinki, na wagę i na fotel – jak z automatu, za każdym razem w ten sam sposób, przemawia doktor.
- No, jeszcze ta waga... W domu mi się zepsuła i teraz muszę się u pana stresować – kąsam na wszelki wypadek, przygotowując grunt i próbując zapobiec nadmiernym reakcjom ze strony mojego rozmówcy, w razie gdyby się okazało, że z tymi komplementami to mąż jednak zdrowo przesadził.
- A co, zgrzeszyła pani...? Najwyżej trochę pokrzyczę, to nic takiego. – słucham już zza kotary i posłusznie staję na wadze.
- Nic z tego, doktorze. – tryumfuję po odczytaniu wyniku i cieszę się jak głupi do sera – Nie tym razem!
Z dumą i gołym tyłkiem wędruję na samolot.
Lekarz w karcie ciąży odnotowuje miesięczny przyrost masy równy 0.8 kg, co daje łącznie +5.2 kg od początku mojej z synem przygody. Dla mnie bomba.

Wieczorem syn daje mi dowód swego dobrego samopoczucia, bez trudu żonglując 943 stronicami Obłędu J. Krzysztonia, opartymi o brzuch. Książka, żeby nie było - w twardej oprawie – podskakuje wesoło i po przeczytaniu kilku stron łapię się na tym, że nie wiem, co czytam. Bo mózg zdecydował percepować raczej bodźce spod przepony, aniżeli wzrokowe. Mały uzurpator ściąga całą moją uwagę, czy tego chcę, czy nie. Dopuszczając do siebie ten wniosek zaczynam zdawać sobie sprawę, dlaczego napisanie dwóch średniej objętości artykułów wykracza poza moje możliwości.

27.04.2010

44

Niedzielę, wraz z przyszłą babcią D., spędzamy iście po katolicku – w galerii handlowej. Przez kilka godzin prowadzimy nieprzyzwoicie konsumencki tryb życia. Babcia, przejęta swoją przyszłą rolą społeczną, wiedzie w tej materii prym i wydaje w szale zakupów astronomiczne kwoty na garderobę wnuka. Widząc mieszankę obłędu i szczęścia w jej oczach, nie mam sumienia przerywać jej slalomu między półkami w dziale ZARA Baby. Tym sposobem wzbogacamy się o pięciopak bodów, trzy pajace, dwupak rampersów (tak, tak – powoli opanowuję to słownictwo) i dwie bawełniane czapki.
W efekcie ubocznym dziecięcych zakupów wreszcie odkrywam w sobie pociąg – nie tyle do niemowlęcych ubrań, co do mikroskopijnego obuwia. Rozwala mnie, proszę państwa, na łopatki i ani myślę się przed tym bronić. Niemniej widząc połyskujące, cekinowe baleriny w rozmiarze 7 cm, cieszę się niezmiernie na myśl o płci mego dziecka.

Ponieważ przyszła babcia D. pozostaje u nas do poniedziałkowego poranka, w niedzielny wieczór przegrywamy z mężem bitwę o pilota i zostajemy skazani na co prawda bierny, wszak jednak udział w telewizyjnym tanecznym show tvn, które generalnie przyprawia nas o zgrzyt uzębienia. Postanawiam i z takiego obrotu sprawy wynieść jakieś korzyści, więc skrupulatnie wypytuję mamę o to, kto de facto jest kim w tym programie. Przy okazji poznaję kilka polskich i zagranicznych gwiazd, o których istnieniu z jakiegoś powodu do tej pory nie słyszałam.
Kiedy przyszła babcia oddaje się rozkoszy i w samych superlatywach przemawia na temat swego ulubionego tancerza (zaiste, całkiem przyjemnego), mąż (dotąd milczący) nagle stwierdza:
- Z całą pewnością nieprzyjemnie pachnie mu z ust.
- ???
– mamie odbiera mowę. Ja także zastygam z wrażenia, próbując zrozumieć tok myślenia mojego mężczyzny.
- No, – wyjaśnia pospiesznie mąż – jakiś defekt musi mieć.

43

Na weekend zapowiada się z wizytą przyszła babcia D. W sobotnie południe funduję więc sobie w związku z powyższym syndrom perfekcyjnej pani domu. Nie wypuszczając z rąk cifu, przelatuję wszystkie elementy łazienkowej armatury, łącznie z pucowaniem wanny i myciem wykafelkowanych ścian w toalecie. Piorę zasłonę prysznicową i ścieram podłogę w łazience po tym, jak wylewa mi pralka…
- Gdzie ty tam włazisz?! – wrzeszczy mąż.
- Ale że co? – pytam niemrawo, stojąc w kałuży wody przy włączonej pralce i zdejmując ze stopy mokrą skarpetkę, którą chwilę wcześniej byłam łaskawa w tejże kałuży zanużyć.
- Filmów grozy – wrzeszczy dalej mąż – się nie oglądało?! Jakieś Final Destination chociażby?! Nie widziałaś jak ludzi prąd zabija, kiedy stoją na mokrej podłodze?!
Na moją kobiecą logikę prąd nie miał prawa wedrzeć się między mnie a pralkę, ale przezornie rzucam na podłogę ręcznik i odgradzam się od kałuży. Ostatecznie widziałam to nieszczęsne Final Destination. Niech mu będzie.
W wolnej chwili zdejmuję z suszarki zaległe pranie, prasuję z rozpędu kilka bluzek i kilka par spodni. I obrus prasuję, bo mam natchnienie. Nie, żeby z sympatii (i nie, żebym przy tej czynności nie rzucała mięchem).
Kiedy w późnych godzinach popołudniowych mama w końcu do nas dociera, nie nadaję się – z grubsza rzecz ujmując – do niczego. Rwa kulszowa zawzięcie rywalizuje z ostrym bólem pod prawą łopatką, a głowa pęka mi od oparów chloru.
- Aleś się w tej ciąży porządnicka zrobiła! – kwituje z czułością i lekkim niedowierzaniem moja rodzona matka, rozglądając się po kuchni i patrząc, jak tuż po kolacji sterczę przy zlewie i dezynfekuję całą dostępną powierzchnię użytkową.
- No coś ty... – kryguję się i skromnie zaprzeczam, z namaszczeniem wieszając na relingu równiutko złożoną, czyściutką i pachnącą ściereczkę...

23.04.2010

42

Do uniwersyteckiej biblioteki jadę dla odmiany na rowerze. Łamię po drodze kilka przepisów, przejeżdżając przez ulicę na czerwonym świetle lub paradując środkiem chodnika i potrącając kilku przechodniów. Nic nie jest w stanie zepsuć mi nastroju.
Wiosenne powietrze, huk miasta, soczysta zieleń i wiatr we włosach… Mogę umrzeć.
Jednym gwałtownym ruchem zatrzymuje mnie wysoki, postawny mężczyzna. Mówi coś, ale nie rozumiem, czego chce. Jego psychopatyczne spojrzenie wystarcza mi jednak do podjęcia decyzji o natychmiastowej ucieczce. Zawracam więc jednym ruchem rower i z trudem łapiąc oddech mknę do domu.
Pod blokiem krąży policyjny radiowóz. Zajeżdża pod każdą klatkę, w każdy najmniejszy zaułek osiedla. Nie wiem, kogo szukają, ale chwilowo czuję się jakby bezpieczniej. Siwy policjant posyła mi spokojne spojrzenie. Czuwa.
Dojeżdżam pod swoją klatkę. Oglądam się raz jeszcze na radiowóz, który powoli zawraca i szykuje się do odjazdu.
Gdy z powrotem się odwracam, widze jak wśród zielonych gałęzi irgi, tuż przy drzwiach mojej klatki schodowej, połyskuje zakrwawiona finka. Spoczywa w rękach obleśnego grubasa z wąsem, pod którym maluje się szczerbaty uśmiech. Zamieram, bo nagle dociera do mnie, co mówił facet w centrum. I wiem, że krew na fince zaraz zmiesza się z moją.
W ostatniej chwili wydobywam z siebie krzyk i cudem zwracam uwagę policji. Podjeżdżają i uśmiech pod wąsem grubasa nagle znika.

Nie wiem, czy go złapali, bo w tym momencie się budzę.

A budzę się tego ranka już po raz drugi. I po raz drugi zlana potem. Bo chwilę wcześniej ląduje mi na twarzy ogromny, ciemnobrązowy pająk, a ten sen – od lat powracający – zawsze jednakowo mnie przeraża.

- Matko, co się stało??? – pyta mąż zwabiony z kuchni moim gwałtownym, świszczącym wdechem.
- Pająk... – mamroczę pod nosem i przekładam się na drugi bok. Serce wali mi jak oszalałe. Dziecko nerwowo przebiera kończynami, chcąc chyba uciec z moich wnętrzności i uchronić się przed utonięciem w wodospadzie adrenaliny.

Cóż. Matka Polka, jak widać, nie śni tylko o bławatkach i wacie cukrowej.

41

Swoją wewnątrzmaciczną studniówkę dziecko przeżywa zdecydowanie na galowo. Wśród szelestów celofanów, wśród rytmów podkarpackiej ludowizny, w koktajlu wód toaletowych, wśród aromatów ciast, mięs i wśród wyziewów alkoholowych. Przeżywa ją skryte pod draperią mojej pseudoweselnej kreacji. Skryte na pozór, bo jednak wyeksponowane. Na dudnienie orkiestrowych bębnów, na obmacywanie przez obce osoby, na parkietowe poczynania matki i na wrzynającą się bez litości gumę od rajstop (poniewczasie przypominam sobie o istnieniu takiego wynalazku, jak pończochy).
Ale, co ważne, przeżywa. Daje radę i nie protestuje. Pozwala matce pozostać przez 11 godzin w obcasach (niewysokich, ale zawsze) i spróbować, czy razem z ojcem potrafią tańczyć walca. Nie potrafią.
A matka? Cóż, też przeżywa - swoje pierwsze w dorosłym życiu wesele alcohol-free. I też daje radę. Wypija co prawda podczas imprezy około 3 litrów mineralnej z cytryną (bo coś przecież pić trzeba), ale spisuje się dzielnie. Mało tego – wkracza w stanie trzeźwości absolutnej na parkiet, co przy jej oporach, tanecznym beztalenciu i świadomości poziomu własnych kompetencji, stanowi nie lada wyczyn.

Rankiem wstaję zupełnie rześka, łykam posłusznie codzienną porcję sorbiferu, biorę prysznic i niespiesznie się ubieram.
- Ale ślicznie wyglądasz… Tak świeżo. – wita mnie tymi słowy ojciec mojego dziecka, gdy wychodzę z łazienki.

Dziwna sprawa, ale w czasach sprzed epoki syna, na poimprezowym kacu, tego typu uwag nie zdarzało mi się słyszeć.

20.04.2010

40

Wracamy z zakupów, taszcząc nieporęczne pakunki. Mnie trafiają się te najlżejsze, co wcale nie oznacza, że gabarytami nie przerastają całej reszty. Mąż w gentle-męskim geście otwiera przede mną drzwi, łączące garaż z klatką schodową. Uchyla byłoby może słowem bardziej adekwatnym. Obijając się o futryny proszę:
- No otwórz szerzej te drzwi.
Mąż niezwłocznie spełnia postulat i pod nosem dodaje:
- Uwolnić orkę...?

Cóż, u progu III trymestru udawanie smukłej i zwinnej gazeli byłoby raczej mało rozsądne. Nie zmienia to jednak faktu, że moje gabaryty zwiększają się w tempie szybszym, niż życzyłby sobie tego mój mózg, który ostatnio miewa poważne trudności z oceną przestrzeni niezbędnej do manewrowania moim ciałem. Wciąż nie mogę się nauczyć, by wąskie przesmyki między meblami pokonywać raczej przodem, niż bokiem i w rezultacie raz po raz klinuję się między krzesłami zdecydowanie za ciasno ustawianymi przy stołach. Pomijam już przeżywaną wówczas żenadę, że oto się, proszę państwa, nie mieszczę! (bo przecież na ogół nie zasiadam przy stole w samotności), ale najbardziej żal mi syna, który z impetem obrywa kantami oparć. Liczę na wyrozumiałość.

8.04.2010

39

Wielkanocny zając pod postacią przyszłej prababci T. wyposaża nas w pierwsze body dla syna. Śnieżnobiała bawełna, wolna od jakichkolwiek ubarwień, emanuje elegancją i prostotą. Jest dobrze – krótka i węzłowata myśl przenika moją czaszkę i tym samym lokuje nowy nabytek w kategorii akceptowalnych. Nawet bardzo.
Odrobinę przeraża rozmiar – zdecydowanie xxxs. Syn naprawdę będzie TAKI mały??? Obracam w palcach niewielki kawałek tkaniny i w wyobraźni dorysowuję wielką głowę i maleńkie kończyny wystające z otworów o średnicy 5 cm. Chyba nie mieści mi się to w głowie.
Przyszły pradziadek S. nie pozostaje dłużny i gdy tylko kończę celebrę nad dziecięcym ubraniem, oświadcza:
- Ja mu kupiłem coś, co każdy prawdziwy mężczyzna mieć powinien – i oddala się do sąsiedniego pokoju, by zaraz wrócić z niewielkim, kolorowym pudełkiem. Wszelkie pomysły, jakie w między czasie zdołały przepleść mi się przez głowę, okazują się do bólu trywialne i kompletnie chybione, gdy moim oczom ukazuje się plastikowa, napędzana energią z baterii, szlifierka kątowa. Pozostaję oczarowana przez kolejne kilka dni i konkurs na kreatywne upominki dla Młodego uważam za rozstrzygnięty w trybie nokautu.

Mimo sprzyjającej atmosfery i powalających kulinariów przy stołach obu przyszłych babć, dziecko okres świąteczny przeżywa w spokoju i zadumie. I w bezruchu, prawie. Oczekiwanie na przytupy i piruety przypomina to z początków II trymestru. W napięciu i skupieniu wpatruję i wczuwam się w brzuch, szukając potwierdzenia, że tam, po drugiej stronie, życie toczy się normalnym rytmem. Onieśmielenie mija dziecku dopiero po przekroczeniu granic województwa, gdy w korku kończącym się na permanentnie oddalającym się horyzoncie, mkniemy (tak, ironizuję) do domu. Pierwszy dzień po powrocie mija już na spontanicznym masażu maminych wnętrzności – od wątroby, poprzez żołądek i trzustkę, skończywszy na pęcherzu.
Nie mogę powtrzymać się przed obrzydliwym wnioskiem, że oto syn wdał się w matkę i nie przepada za rodzinnymi zlotami tak samo, jak za świątecznym obrzędem. Mijając przedmieścia jedynego w swym rodzaju Miasta, ogłaszam więc nieuprzejmie, że wreszcie koniec i spokój - aż do grudnia.