22.08.2010

72

Moja fryzura dawno już straciła formę. Zwisa bezwładnie. Brwi domagają się pensety; z marnym skutkiem. Nakrętka kremu do twarzy niemal przyschła do pojemnika; zapomniałam, jak pachnie. Maskara…? Nie, nie będzie czasu na zmycie.
Odkładam laktator, chowam do lodówki podwieczorek dla syna. Upycham tyłek w dżinsy sprzed ciąży. Sadzam go chwilę później za kierownicą samochodu, odpałam silnik i ruszam. Sama. Matka ma wychodne. Po blisko czterech tygodniach odwyku od cywilizacji i miejskiej dżungli zrywam się z krainy cyców, przepełnionych pieluch i sterylnych butli. Uzbrojona w karty kredytowe, obieram azymut na zakupową świątynię, oddaloną od domu o około 15 minut drogi.
Piętnastominutową trasę pokonuję w około trzykrotnie dłuższym czasie, ponieważ zdążyłam zapomnieć, że w piątek o 15:30 nie zabiera się ze sobą do centrum samochodu. Po głowie pałęta mi się myśl o śpiącym noworodku. Śpiącym? A może już wstał… Co-ja-tu-robię…? I dlaczego nie ma mnie z synem?! Ślę jeden za drugim smsy do męża. Jednak śpi. Rejestruję delikatne ukłucie w dołku; że syn jednak daje radę beze mnie.
Smażę się w słońcu przez trzy kwadranse; ocieram pot spod nosa i stojąc na kolejnym czerwonym świetle uchylam drzwi, by zaczerpnąć powietrza. Niech je szlag; dżinsy sprzed ciąży. Jestem ugotowana.
W galerii szarańcza. Korek na ruchomych schodach, przy kasach mają szansę zawiązać się komitety kolejkowe. Zgrzytam zębami, gdy patrzę na zegarek. Nie załatwiłam nic, a nie ma mnie już dwie godziny. Zjadł? Nie zjadł? Na pewno wyje. Esemesuję do męża.
- Butla się grzeje.
- Butla opróżniona.
– systematycznie raportuje ojciec mojego dziecka i ani słowem nie wspomina o wyciu. Rejestruję delikatne ukłucie…

Po powrocie do domu rzucam torby z zakupami i w pierwszej kolejności gnam do łóżeczka. Syn JEST; piękny, cały, zadowolony i cichy. Cieszę się na jego widok, jakbym nie widziała go tydzień. Z namaszczeniem przewijam osraną pieluchę i podejmuję heroiczną próbę nakarmienia syna piersią. Z dziką radością.

18.08.2010

71

Prawdopodobieństwo napisania całej notki za jednym posiedzeniem spadło od czasu narodzenia syna niemal do zera. Rozsądek nakazuje więc, by wspomóc się edytorem tekstu i zafundować sobie luksus w postaci opcji save. I wrócić do edycji przy następnej drzemce nieletniego.
W zasadzie żadna czynność niezwiązana z dozorem nad potomstwem, wymagająca skupienia uwagi, czy też użycia obu rąk przez dłużej, niż kilka minut, nie ma szansy na zrealizowanie za pierwszym podejściem. Chyba, że syn akurat spożył posiłek i zapadł w błogi sen (ta sekwencja wydarzeń nie jest jednak tak oczywista, jak by się mogło wydawać – zapadanie w błogi sen bezpośrednio po posiłku bynajmniej nie jest standardem w naszym domu).
A skoro mowa o standardach, to niewątpliwie pierwszym, jaki się na myśl nasuwa, jest RYK. Ryk jest standardem bezapelacyjnie i na pojawienie się ryku liczyć zawsze można – na dzień dobry, na dobranoc, na przewijaku, a nawet na cycu; wisząc. Ta ostatnia opcja dobija najbardziej i generuje cały szereg przykrych następstw, na które spuszczę jednakowoż zasłonę milczenia. Są bowiem takie aspekty macierzyństwa, które się spod tej zasłony nigdy nie powinny wydostawać. Należy je wyprzeć z pamięci, posłać w niebyt, lub do wszelkich diabłów i utrzymywać, że nie miały miejsca. Dość powiedzieć, że powitaliśmy ponownie butelki, sterylizator, laktator i stany bliskie depresji u matki karmiącej z miernym, co najwyżej, rezultatem. Plusów w zasięgu wzroku nie za wiele, ale jeden zasadniczy trzyma mnie przy jako takim zdrowiu psychicznym – dziecko nie jest głodne (przynajmniej według tego, co podpowiada rozsądek i widok regularnie opróżnianych do dna butelek, bo wciąż poszukująca buzia noworodka, podpowiada coś zupełnie innego…).
Gdy zaś chodzi o podtrzymywanie matki przy zdrowych zmysłach, to żadna, nawet do spodu wylizana butla nie sprawdza się tak, jak mąż, który, mam wrażenie, cudownie się rozmnożył; sklonował w zasadzie. Jest go dwóch, albo trzech, jak sądzę, i ogarniają to, czego ja już nie jestem w stanie ogarnąć; czyli wszystko niemal. Więc myje te butelki, sterylizuje i podgrzewa. I przyrządza herbatki, i utula rozdarte, umęczone kolką (bądź zwyczajną furią, tego nie wiemy) dziecko. I przewija te kupy; kup zatrzęsienie. A w lodówce, jakimś dziwnym trafem, wciąż jest coś, poza światłem.

Ogólnie rzecz biorąc, jest fajnie, choć w świetle powyższych opisów może to zabrzmieć dość niewiarygodnie.
Siedzimy z synem po jednym z tych udanych posiłków. Leżę z ugiętymi nogami, młody spoczywa na moich udach; czekamy na spektakularne odbicie, bez ulewania i umilamy sobie czas przyglądając się sobie z pełnym oddaniem. Syn wodzi wzrokiem, skanuje moją twarz, centymetr po centymetrze. Jest poważny i maksymalnie skupiony. Po chwili napina się, czerwienieje na twarzy, rozciąga na boki zaciśnięte usta i wydaje z siebie głuchy pomruk.
Zielonożółty produkt procesów trawiennych przedziera się beztrosko poza granice pampersa w okolicach lewego uda syna i znaczy się zygzakiem na moim brzuchu; na spodenkach, koszulce oraz na pasiastym body młodego.
Naprawdę jest fajnie. I nigdy nie przypuszczałam, jak bardzo może cieszyć przespanie nocą bitych pięciu godzin z rzędu. Niczym nieprzerywany sen czyni cuda.

10.08.2010

70

Generalnie rzecz biorąc – TAJFUN.

---

Patrzę na syna, który właśnie zakończył biesiadowanie przy matczynym biuście i usta mimowolnie rozciągają mi się w błogim uśmiechu. Wpatruję się w zamknięte ślepia, podtrzymuję dłonią bezwładnie opadającą głowę i kciukiem gładzę blond czuprynkę; tuż nad uchem. Syn ściąga usteczka w dzióbek a zaraz potem ziewa ogromnie, odsłaniając bezzębną paszczę; jak na lwa przystało. Chwilę później uśmiecha się najpiękniej na świecie i z trudem, ale staram się nie zapominać, że jeszcze bez intencji. Festiwal min trwa w najlepsze i powtarza się po prawie każdym posiłku. I wynagradza wszystko...

---

Przez tydzień walczę z mlecznym nawałem. Jestem jednym wielkim, chodzącym, obolałym, zakrwawionym, mlecznym cycem. Zamiast cogodzinnej sesji na facebooku, urządzam sobie sesje z laktatorem. Krew-pot-i-łzy. Syn nie umie jeść. Ssie jak odkurzacz zanim jeszcze otworzy usta. Uczymy się więc. Krew-pot-i-łzy. Moje i jego. Kapturki, butelki, sterylizator, maści, wkładki laktacyjne; końca nie widać... Tajfun. W lodówce walają się pojemniki pełne pokarmu; zdąży się przeterminować, syn nie daje rady go przejeść.

Świat zaczyna wyglądać inaczej po wizycie położnej. Wciąż kręci się wokół cyca, ale z horyzontu znika armia akcesoriów. Jest cyc i syn. I udaje się. Spod pachy dochodzi do moich uszu przyjemne miarowe mlaskanie.

---

Kąpiele zdają się przypominać scenki z rzeźni. Czekam tylko, aż sąsiedzi naślą na nas opiekę społeczną. Obijająca się po głowie myśl, że kąpiel to najlepszy relaks przed snem, zaczyna mnie wybitnie irytować. Co za bzdury.

Syn unosi w górę lekko zgięte w łokciach ręce; w geście rozpaczy, jak sądzę. Jest sztywny jak kawałek drewna i nie ma na niego siły. Wrzeszczy jak opętany. Wiotka krtań wpada w rezonans i do wrzasku dochodzi spazmatyczne charczenie. Pęka mi serce, po raz kolejny, ale metodycznie obmywam niewielkie ciało. Relaks, niech go szlag.

---

Po kilkudziesięciu minutach noszenia na rękach trzech i pół kilograma wierzgającego, krzyczącego ciała, łupiący ból kręgosłupa wyciska mi z oczu łzy. Wyglądam przez okno by sprawdzić, czy opieka społeczna już w drodze. Czyli tak wygląda kolka. Więc herbatka, masaż, podsufitowe akrobacje przy kolejnych zmianach pozycji. Tajfun.

---

- Uspokój się. Nie jesteś złą matką. Dziecko ma to do siebie, że czasem musi popłakać. – prostuje mnie mąż, gdy zaczynam schodzić w niebezpiecznie niskie nastroje. Wcale mnie nie przekonuje, ale profilaktycznie wymierzam sobie w myślach trzy zgrabne policzki i przyjmuję do wiadomości, że musi mieć rację. Przy zarwanych nocach, obolałych cyckach i kręgosłupie traci się zdolność racjonalnego myślenia. W głowie tajfun; jak wszędzie.

Ale potem znowu...

Patrzę na syna, który właśnie zakończył biesiadowanie przy matczynym biuście...