15.02.2012

120

Kiedy 10 miesięcy temu pławiłam się w zachwytach nad eksplodującym rozwojem mowy u syna, zwyczajnie gadałam bzdury i niespecjalnie miałam pojęcie, o czym rozprawiam. Bo eksplozja, jak się aktualnie, dzień w dzień okazuje, dopiero miała nadejść (i cóż z tego, że za jakieś pół roku zrobię kopiuj/wklej z powyższym odkryciem?).

- A co to jest??? - lecę pełną ekspresji frazą, oscylując głosem gdzieś w okolicach delfinich rejestrów. Patrzę na podłogę w kuchni usłaną miejsce w miejsce plastikowymi pojemnikami na mrożonki. Oraz należnymi im pokrywkami, w liczbie 10, circa. Chwytam się pod boczki, zastygam w pokracznym hołubcu. Srogim wzrokiem mierzę syna, który – rozłożony płasko na glazurze – uśmiecha się niewinnie.

- Babzin - odpowiada z właściwą sobie, ujmującą gracją.

- Ach tak… A kto zrobił ten bajzel? - drążę, trwając w obranej wcześniej pozie.

- Siasiu – stwierdza syn, który nie jest ani Jasiem, ani Stasiem, ani żadnym innym pokrewnym. I on jeden wie (o ile rzeczywiście wie), skąd się wzięła ta fantazyjna ksywka.

Nie dając się zbić z pantałyku (choć się we mnie, rzecz jasna, gotują emocje, bo oto ROZMAWIAM z dzieckiem, tak po prostu, prowadzę konwersację, dialog, nie monolog i mam z tego tytułu dziką frajdę), konsekwetnie drążę, siejąc wychowawczy ferment:

- A kto, w takim razie, ten bajzel posprząta? – naiwnie pytam, choć doskonale znam odpowiedź; jakby z doświadczenia.

- Mama – perłowo-białe górne siekacze, rozdzielone uroczą diastemą połyskują spod górnej wargi, zdobiąc filuterny uśmiech.


Tak że sobie wychowałam dziecko, ot co.

1.02.2012

119

O ile czołówkę Miffy lub Cztery Słonie (lub, lub, lub… jest tego trochę) mogę, a wręcz powinnam, intonować synowi na okrągło, w dowolnych okolicznościach, o tyle najpopularniejszej w naszym narodzie kołysanki nie mam prawa, nawet szeptem, wspominać.

- A-a-a… a-a-a… – mruczę, jeszcze niczego nieświadoma. Patrzę w klejące się oczy syna, który z jakichś powodów nie chce dać sobie odpocząć i uporczywie podnosi ciężkie powieki - były sobie kotki dwa…
Usta dziecka wyginają się w podkówkę, broda drży a oczy – szeroko otwarte – szklą się od łez. W sekundę. Próbując zlokalizować przyczynę, tulę syna w ramionach i powoli kołyszę, zdezorientowana gwałtownym, rwącym szlochem. Pytam, zagajam, przeprowadzam naprędce twórczą analizę tekstu kołysanki, by przegnać zło, które ewidentnie roztoczyła nad dziecięcą głową.
Nie działa. Syn, zmęczony płaczem, zasypia mi po kilku minutach na kolanach.

Brutalnie i z pełną świadomością konsekwencji, przeprowadzam eksperyment na dziecku jeszcze kilka razy. Po trzech pierwszych sylabach efekt zawsze jest ten sam, więc ostatecznie wciskam w głowie delete i pokornie przyjmuję do wiadomości, że na naszej planecie kotki dwa nie istnieją.

Jakiś czas później, urzeczona dziecięcą fascynacją misiami wszelkiej maści, daję się ponieść fantazji i patrząc na syna, tulącego w ramionach pluszowego niedźwiedzia polarnego, pytam go niewinnie:
- A wiesz, że jest piosenka o takim białym misiu…?
Ponieważ aktualnie zwisa i powiewa mi fakt, że jako bezdzietna nigdy w życiu nie przyznałabym się – przynajmniej na trzeźwo – do znajomości tego kawałka, zaczynam popis wokalny i jadę, pełną gębą, z tekstem nieszczęśliwegooo-o-o, białego misiaaa-a-a…
Syn, jak na komendę, stosuje podkówkę, bródkę, szkiełka… i cały ten zestaw. Rozmontowana kompletnie, tulę drżącę ciałko. Szczęśliwie zdążam z odsieczą przed wybuchem szlochu.
Szybki delete, lista przebojów się kurczy.

Pozostaje pytanie o powód. Rażący brak umiejętności wokalnych matki, czy arcydelikatna, nieco nad-wrażliwa, artystyczna dusza dziecka, które po prostu wzrusza się na okoliczność szczególnych konfiguracji dźwięków?
Samokrytycyzm każe mi szukać winy w sobie, jednak wywiad rodzinny i przesłanki genetyczne wskazują raczej na to drugie.