24.06.2009

4

W okolicach 2:30 uznaję, że czas najwyższy ulokować ciało pod kołdrą i dać mu odpocząć chociaż te 4 godziny, które mi pozostały do porannego wstawania. Mąż nie ma tego komfortu, bo przed nim piętrzy się jeszcze sterta papierów, które wymagają przeczytania. Siedzi więc.
Z namaszczeniem ustawia lampkę tak, by w żadnym wypadku nie raziła mnie bardziej, niż to konieczne. Zdejmuje nawet ze stołu książkę z białą okładką, która leży centralnie pod lampką, "bo biały za bardzo odbija światło".
Ostatnie manewry kloszem, rzut oka, czy aby na pewno nie mam za jasno... I jeszcze pytanie dla upewnienia:
- Na pewno cię nie razi?
Rozbrojona tą czułością mrużę zalotnie oczęta i z lekką dozą przesady odpowiadam:
- Ależ nie, kochanie... Jest idealnie. Móc przy tobie zasypiać to tak cenne, że zasnę nawet gdybyś świecił mi tą lampą prosto w oczy...
A ponieważ mego męża długo przekonywać nie trzeba, sekundę później czuję się niemal jak na przesłuchaniu za czasów słusznie minionych i mrużę oczęta już nie zalotnie a, rzekłabym, światło-wstrętnie.
Wyrazu twarzy męża niestety nie dostrzegam, bo jawi mi się on jako czarna plama, schowana za snopem światła, ale domyślam się, że mogłoby to być wrażenie bezcenne

3

Oczekujemy na wynik jego egzaminu. Egzamin jest dwustopniowy i przejście do etapu drugiego uzależnione jest od zaliczenia etapu pierwszego. Mąż ma już generalnie powyżej uszu egzaminów wszelkiej maści i trudno mówić o jakimkolwiek entuzjazmie z jego strony. W ogóle słowo "entuzjazm" jest tu chyba mocno nie na miejscu, gdyż mąż tak naprawdę marzy o wyniku negatywnym, by następnego dnia nie musieć oglądać twarzy wyjątkowo nieprzyjemnego osobnika, wbijać się w garnitur i w ogóle ruszać się z domu.
Pech chce, że pierwszy etap zalicza.
Oglądając w Intenecie listę z wynikami łapie się za głowę i zrezygnowanym tonem użala się:
- No nie... Będę musiał k***a buty zakładać...

22.06.2009

1

Pakuję się. Zostawiam męża na niespełna 4 dni i pytam mimochodem, co planuje uczynić z nadmiarem wolnego czasu (słowo "wolny" nabiera głębszego znaczenia zważywszy na moją nieobecność). W momencie gdy pytam, spod podłogi dochodzi srebrzysty śmiech naszych sąsiadek-studentek, których dotychczas nie mieliśmy przyjemności (?) poznać, a które intensywnie oddają się mocno alkoholizowanemu życiu towarzyskiemu.

On (ze zdecydowanie nieodpowiednim jak na tę okoliczność uśmiechem):
- No chyba pójdę na imprezę do sąsiadek.

Ja (ze zdecydowanie nieoczekiwanym spokojem i dystansem):
- Uważaj. Bo jak tam przypadkiem wpadnę, to wiesz... Wszyscy będą w popłochu uciekać.

On (z tym samym co chwilę temu uśmiechem):
- ...że co, że jesteś taki Bazyliszek?

. . .

2

Jeden z tych dni, które dodają skrzydeł.
Biegam po domu mocno podekscytowana, jak zawsze wtedy, gdy zamierzam w mistrzowski sposób załatwić natłok spraw. Z reguły przy takim nastawieniu nie przyjmuję do wiadomości, że coś może się nie udać, więc spirala pozytywnego szału nakręca się samoczynnie.
Mąż pyta leniwie o moje plany na ów dzień i o przyczynę podniecenia.
- No, ja dziś zamierzam podbić świat, ogólnie... – odpowiadam w pośpiechu, próbując upchnąć do torby kilkadziesiąt ankiet w sztywnej teczce formatu A4.
Mąż skrzywił się nieco i nie pytając o dalsze szczegóły akcji odparł:
- Rany... Już się boję.