18.08.2010

71

Prawdopodobieństwo napisania całej notki za jednym posiedzeniem spadło od czasu narodzenia syna niemal do zera. Rozsądek nakazuje więc, by wspomóc się edytorem tekstu i zafundować sobie luksus w postaci opcji save. I wrócić do edycji przy następnej drzemce nieletniego.
W zasadzie żadna czynność niezwiązana z dozorem nad potomstwem, wymagająca skupienia uwagi, czy też użycia obu rąk przez dłużej, niż kilka minut, nie ma szansy na zrealizowanie za pierwszym podejściem. Chyba, że syn akurat spożył posiłek i zapadł w błogi sen (ta sekwencja wydarzeń nie jest jednak tak oczywista, jak by się mogło wydawać – zapadanie w błogi sen bezpośrednio po posiłku bynajmniej nie jest standardem w naszym domu).
A skoro mowa o standardach, to niewątpliwie pierwszym, jaki się na myśl nasuwa, jest RYK. Ryk jest standardem bezapelacyjnie i na pojawienie się ryku liczyć zawsze można – na dzień dobry, na dobranoc, na przewijaku, a nawet na cycu; wisząc. Ta ostatnia opcja dobija najbardziej i generuje cały szereg przykrych następstw, na które spuszczę jednakowoż zasłonę milczenia. Są bowiem takie aspekty macierzyństwa, które się spod tej zasłony nigdy nie powinny wydostawać. Należy je wyprzeć z pamięci, posłać w niebyt, lub do wszelkich diabłów i utrzymywać, że nie miały miejsca. Dość powiedzieć, że powitaliśmy ponownie butelki, sterylizator, laktator i stany bliskie depresji u matki karmiącej z miernym, co najwyżej, rezultatem. Plusów w zasięgu wzroku nie za wiele, ale jeden zasadniczy trzyma mnie przy jako takim zdrowiu psychicznym – dziecko nie jest głodne (przynajmniej według tego, co podpowiada rozsądek i widok regularnie opróżnianych do dna butelek, bo wciąż poszukująca buzia noworodka, podpowiada coś zupełnie innego…).
Gdy zaś chodzi o podtrzymywanie matki przy zdrowych zmysłach, to żadna, nawet do spodu wylizana butla nie sprawdza się tak, jak mąż, który, mam wrażenie, cudownie się rozmnożył; sklonował w zasadzie. Jest go dwóch, albo trzech, jak sądzę, i ogarniają to, czego ja już nie jestem w stanie ogarnąć; czyli wszystko niemal. Więc myje te butelki, sterylizuje i podgrzewa. I przyrządza herbatki, i utula rozdarte, umęczone kolką (bądź zwyczajną furią, tego nie wiemy) dziecko. I przewija te kupy; kup zatrzęsienie. A w lodówce, jakimś dziwnym trafem, wciąż jest coś, poza światłem.

Ogólnie rzecz biorąc, jest fajnie, choć w świetle powyższych opisów może to zabrzmieć dość niewiarygodnie.
Siedzimy z synem po jednym z tych udanych posiłków. Leżę z ugiętymi nogami, młody spoczywa na moich udach; czekamy na spektakularne odbicie, bez ulewania i umilamy sobie czas przyglądając się sobie z pełnym oddaniem. Syn wodzi wzrokiem, skanuje moją twarz, centymetr po centymetrze. Jest poważny i maksymalnie skupiony. Po chwili napina się, czerwienieje na twarzy, rozciąga na boki zaciśnięte usta i wydaje z siebie głuchy pomruk.
Zielonożółty produkt procesów trawiennych przedziera się beztrosko poza granice pampersa w okolicach lewego uda syna i znaczy się zygzakiem na moim brzuchu; na spodenkach, koszulce oraz na pasiastym body młodego.
Naprawdę jest fajnie. I nigdy nie przypuszczałam, jak bardzo może cieszyć przespanie nocą bitych pięciu godzin z rzędu. Niczym nieprzerywany sen czyni cuda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz