Perłowobiała prawa górna dwójka połyskuje filuternie spod zadartej ku górze wargi syna, gdy ten otwiera paszczę zasadzając się na aromatyczną rybę z kuskusem. Wygląda nieco dziwacznie, zważywszy na brak, wydawałoby się, że oczywistego, sąsiedztwa jedynek. Samotny ząb wyrżnął się był, za przeproszeniem, kilka dni temu, o czym się poinformowałam smarując obolałe dziąsła Dentinoxem i nadziewając się przypadkiem na ostrą jak brzytwa koronę. Obserwując sensacje w przewodzie pokarmowym syna oraz zacięte próby skonsumowania własnych dłoni spodziewam się rychłej erupcji brakujących siekaczy. W wersji lajt – po kolei, w tej bardziej hard (i bardziej prawdopodobnej) – na raz. Chcę się schować.
Ktoś ma może wolny bilet do Kuala Lumpur…?
—
Ciągle jeszcze daję się zwieść, że syn stoi już na tyle stabilnie, by go asekurować jedynie czujnym spojrzeniem. Więc patrzę z czułością, jak pędem raczkuje w stronę łóżka/sofy/krzesła/skrzynki z narzędziami/odkurzacza/pałąka leka, sięga dłońmi możliwie najwyżej, po czym – wywijając stopy wierzchem do podłoża – wstaje. I stoi dumnie kilka minut, śmiejąc się zuchwale i wydając z siebie bojowe okrzyki; krótkie i zwarte komunikaty o własnej potędze i wspaniałości.
A potem zbieram z podłogi rozpłaszczone ciało i obkładam obitą czaszkę zimnymi przedmiotami.
Co z tego, że raz na sto przypadków, skoro jednak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz