13.04.2011

98

Perłowobiała prawa górna dwójka połyskuje filuternie spod zadartej ku górze wargi syna, gdy ten otwiera paszczę zasadzając się na aromatyczną rybę z kuskusem. Wygląda nieco dziwacznie, zważywszy na brak, wydawałoby się, że oczywistego, sąsiedztwa jedynek. Samotny ząb wyrżnął się był, za przeproszeniem, kilka dni temu, o czym się poinformowałam smarując obolałe dziąsła Dentinoxem i nadziewając się przypadkiem na ostrą jak brzytwa koronę. Obserwując sensacje w przewodzie pokarmowym syna oraz zacięte próby skonsumowania własnych dłoni spodziewam się rychłej erupcji brakujących siekaczy. W wersji lajt – po kolei, w tej bardziej hard (i bardziej prawdopodobnej) – na raz. Chcę się schować.

Ktoś ma może wolny bilet do Kuala Lumpur…?



Ciągle jeszcze daję się zwieść, że syn stoi już na tyle stabilnie, by go asekurować jedynie czujnym spojrzeniem. Więc patrzę z czułością, jak pędem raczkuje w stronę łóżka/sofy/krzesła/skrzynki z narzędziami/odkurzacza/pałąka leka, sięga dłońmi możliwie najwyżej, po czym – wywijając stopy wierzchem do podłoża – wstaje. I stoi dumnie kilka minut, śmiejąc się zuchwale i wydając z siebie bojowe okrzyki; krótkie i zwarte komunikaty o własnej potędze i wspaniałości.
A potem zbieram z podłogi rozpłaszczone ciało i obkładam obitą czaszkę zimnymi przedmiotami.
Co z tego, że raz na sto przypadków, skoro jednak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz