16.12.2011

114

Zimowe butki, rozmiar 25, z lekkim zapasem, drepczą dzielnie po kamiennych stopniach prowadzących do miejscowego, babskiego przybytku – Rossmanna. Ręce w górze, asekuracja. Lewa, prawa, lewa… Nigdy nie chodził po schodach dostawiając stopy do siebie.
- Chodź, chodź z babcią! – skrzeczy mi nagle nad uchem przypadkowo napotkana sześćdziesiątka, odziana w białą tapicerkę samochodową, z bordowym beretem na głowie. Dostaję nagłej furii, gul mi rośnie w gardle, kiedy się obcy w ten sposób tytułują i terroryzują mi dziecko nachalnym, sztucznym uśmiechem.

- My też mamy takiego dwulatka – chwali się nieproszona i uświadamia mnie, że syn wygląda na siedem miesięcy więcej, niż w rzeczywistości. Niech będzie. - A jak ma na imię…? Bo nasz Miłoszek. I nie wiadomo, jak tu na niego wołać - średnio kulturalnie robię tzw. gały i stwierdzam chwilowy brak języka w gębie. Bo niby jak wołać? Po imieniu? Ale mogę się oczywiście mylić.

- Gdzie tu jest wejście… – mamrocze pod nosem samozwańcza babcia - bo ja tu pierwszy raz…

- O tam, kolejne drzwi - informuję, siląc się na resztkę uprzejmości i wskazuję kierunek brodą, podtrzymując oburącz syna, pokonującego ostatni stopień. Drepczemy tuż za nią, w tym samym kierunku.

Nie słyszę dziękuję, albo, rzecz jasna, mi się wydaje. Biała tapicerka ładuje się do sklepu, ja, prostując tor lotu małego człowieka, który nagle był się zachwiał, tuż za nią… I – bęc. Ciężkie, szklane drzwi zatrzaskują się z impetem, niemal rozkwaszając mój i syna nos.

Zadziwiające, jak szybko i nieskomplikowanie można stać się niewidzialnym.

Kilka chwil później, pod innym już sklepem, orientuję się, iż oto właśnie, wraz z nieletnim, bierzemy udział w wyścigu do kolejki. Jak się okazuje, długiej. Przegrywamy go z inną sześćdziesiątką (również w berecie, ale to zapewne zwykły zbieg okoliczności), która na naszych oczach doświadcza cudu uzdrowienia i z kulejącej, powolnej staruszki zmienia się w gibką, szybką i bezkompromisową wojowniczkę. Stoi dumnie dwie osoby przed nami, biały moher na jej głowie jeszcze faluje, wzruszony pędem powietrza.

Syn, na widok szarej masy stłoczonych w ciasnej klitce ludzi, jęczy maamaaa… i wyciąga ręce ku górze. Jest na granicy histerii. Zarzucam go sobie na ramię, łokciem podtrzymując opadającą torbę. Cienkie uszy reklamówki wypełnionej trzema kilogramami ziemniaków tną mi palce prawej dłoni. Pot leje mi się po dupie, bo okazało się, że 9 stopni, nawet w grudniu, to za dużo na zimową kurtkę.

- Popatrz jakie ładne plakaty/choinka/zegar/a tutaj kiełbaski, ty lubisz! – nadaję jak z pepeszy, byle tylko zahamować galopującą obniżkę nastroju syna. Ten pot po dupie… coraz bardziej.

- Niech pani stanie przede mną, proszę. Chociaż jedna osoba mniej, to zawsze coś – mówi ciepłym głosem ufarbowana na kasztanowo trzydziestka – Ja wiem, jak to jest ciężko – dodaje z uśmiechem pełnym zrozumienia i niemal zmusza mnie do zajęcia jej miejsca w kolejce, choć się wzbraniam ze skrępowania. Zamiast jedenasta, jestem dziesiąta.


Ech, ta dzisiejsza staroć, chciałoby się rzecz w odwecie za te wszystkie starcze utyskiwania kierowane do tak zwanej dzisiejszej młodzieży.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz