23.01.2012

117

Na męża pomysł, iżby ustanowić niedzielę świętym dniem wyspania, reaguję ekstatycznie. Przyspieszoną gestykulacją, wysokim tonem i szerzej otwartą powieką wyrażam aprobatę, bo wizja pozostania w łóżku, pomimo że dziecko uporczywie woła o "PAPTI!!!", jest naprawdę kusząca.

- Wiesz co – burczę do zagrzebanego pod kołdrą męża – w tę niedzielę to chyba ja się miałam wyspać.
Nakrywam się szczelnie, zamykam oczy, zmuszam się do zaśnięcia. Chwilę wcześniej wróciłam – po raz drugi – z dziecięcego pokoju, gdzie usilnie walczyłam z uciekającym snem… by jeszcze na moment wrócił i zajął mi dziecko. Przynajmniej, aż zrobi sie widno.
Nienawidzę wstawać, gdy jest ciemno.

Dziecięcy świergot dobija się zza drzwi. Nie zaśnie. Mąż, z miną skazańca, wygrzebuje się z łóżka. Szura stopami po wykładzinie, wędrując do pełnego wigoru dziecka.

- Tylko ubierz go najpierw– rzucam mężowi na odchodne i tym samym, kompletnie nieświadomie, kręcę na siebie bicz. Zamykam oczy, raz jeszcze… Ciepło puchowej kołdry rozpieszcza mnie nieprzyzwoicie… Bujam się na wyimaginowanym hamaku, by zaraz wskoczyć w puszystą chmurę sennego marzenia…

- Mam mu założyć body z krótkim rękawem? - bęc. Spadam z hamaka, chmura odlatuje. Za ścianą dwa osobniki płci męskiej walczą z elementami garderoby. Nie może być lekko.
- Znajdź jakieś z długim, w szafie… – mruczę niechętnie, odprowadzam wzrokiem tę odlatującą chmurę… Powolnym ruchem wsiadam z powrotem na hamak… Moja chmura uprzejmie zawraca…
- A gdzie są jego kapcie??? Bo tutaj nie widzę…
Spadam z hamaka. Instruuję, wsiadam na hamak… i schodzę.
- Wiesz, jak przygotować płatki? – pytam przezornie. Kolejnego upadku z hamaka mogę nie przeżyć.
- Tak, tak, wiem.
- 150 wody, 5 miarek i niepełny kubek płatków
– nie ma mowy, nie dam się zaskoczyć.
Ciepło kołdry, ten hamak…



Na chmurze, w niedzielny poranek, gdy za oknem już jasno, jest mi dobrze, jak już dawno nie było… Nikt się po mnie nie tarza, nie kopie mnie w twarz ani w udo, nie jęczy o śniadanie i nie spada z łóżka, przyprawiając mnie o zawał. Drzemię już chyba z 15 minut!
Istne szaleństwo.

Celebrując własne szczeście, w które, a jakże, lekko nie dowierzam, lawiruję między snem a jawą…
Podnoszę wzrok, gdy słyszę skrzypnięcie drzwi od pokoju. Mąż, na palcach, cichutko, zmierza w moim kierunku.
- Przyniosłem ci kawkę – obwieszcza dumnie i rozciąga usta w klaunim uśmiechu.
- Bim-ba-bim! – kwituje syn zza ściany.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz