Kiedy 10 miesięcy temu pławiłam się w zachwytach nad eksplodującym rozwojem mowy u syna, zwyczajnie gadałam bzdury i niespecjalnie miałam pojęcie, o czym rozprawiam. Bo eksplozja, jak się aktualnie, dzień w dzień okazuje, dopiero miała nadejść (i cóż z tego, że za jakieś pół roku zrobię kopiuj/wklej z powyższym odkryciem?).
- A co to jest??? - lecę pełną ekspresji frazą, oscylując głosem gdzieś w okolicach delfinich rejestrów. Patrzę na podłogę w kuchni usłaną miejsce w miejsce plastikowymi pojemnikami na mrożonki. Oraz należnymi im pokrywkami, w liczbie 10, circa. Chwytam się pod boczki, zastygam w pokracznym hołubcu. Srogim wzrokiem mierzę syna, który – rozłożony płasko na glazurze – uśmiecha się niewinnie.
- Babzin - odpowiada z właściwą sobie, ujmującą gracją.
- Ach tak… A kto zrobił ten bajzel? - drążę, trwając w obranej wcześniej pozie.
- Siasiu – stwierdza syn, który nie jest ani Jasiem, ani Stasiem, ani żadnym innym pokrewnym. I on jeden wie (o ile rzeczywiście wie), skąd się wzięła ta fantazyjna ksywka.
Nie dając się zbić z pantałyku (choć się we mnie, rzecz jasna, gotują emocje, bo oto ROZMAWIAM z dzieckiem, tak po prostu, prowadzę konwersację, dialog, nie monolog i mam z tego tytułu dziką frajdę), konsekwetnie drążę, siejąc wychowawczy ferment:
- A kto, w takim razie, ten bajzel posprząta? – naiwnie pytam, choć doskonale znam odpowiedź; jakby z doświadczenia.
- Mama – perłowo-białe górne siekacze, rozdzielone uroczą diastemą połyskują spod górnej wargi, zdobiąc filuterny uśmiech.
Tak że sobie wychowałam dziecko, ot co.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz