1.08.2013

128

Ku wieczornemu słońcu wyciągam blade łydki, waham się na brezentowym leżaku i siorbię przez rurkę frappe zaprawioną amaretto. Syn grasuje w ortalionowym namiocie nieopodal, jest kurą w kurniku i zającem na przemian. Nie dowierzam we własne szczęście. Trwa całe dwie minuty. Chwilę później spiczaste kolanko wbija mi się w trzewia, łokietek dziurawi mi pierś.
- Mammmusiu, moja tochana... - maślane oczka wlepiają się we mnie; rozmontowuje mnie, co poradzić.
- Co, syneczku mój kochany?
- Ściałbym sobie tu z tobą polezeć...


I ja. Całym sercem. PO-LE-ŻEĆ. Nie po-deptać, nie po-skakać, nie po-szczypać, nie-nie-nie. Ostatecznie odganiam się, jak od brzęczącej muchy.

Syn staje na baczność, zatyka uszy dłońmi i wodzi wzrokiem wokół własnej twarzy.
- Co jest? - pytam.
- Nic. Owady.
- No tak, są owady. Nie da się ukryć
- konstatuję błyskotliwie.
- Da się! W namiocie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz