3.09.2013

130

Aromatyczne limoncino krąży mi wieczorem w żyłach grzejąc mnie od środka śródziemnomorskim ciepłem. Za oknem wrześniowa plucha. Żelazko bucha mi parą w twarz, gdy prasuję górę powakacyjnego i przed-przedszkolnego prania. T-shirty na 104 piętrzą się w zgrabnym stosie, zastanawiam się po co mu tyle krótkich rękawów. Wrzesień. Jesień. Długie rękawy po wakacjach kończą się grubo przed nadgarstkiem, witaminka D zrobiła swoje. Czas na zakupy, myślę. O wszystkim myślę, tylko nie o poniedziałku. Mam stres, jak przed egzaminem na prawo jazdy.
Rano prowadzę uśmiechniętego przedszkolaka. Łza wzruszenia bije się na powiece ze łzą przerażenia. Wchodzi do budynku, śmiałym krokiem zmierza do szatni. Kurczowo ściska w palcach bawełnianą owcę, bastion bezpieczeństwa.
- No, bo się rozmyśli - wychowawczyni wysyła jasny komunikat, że 25 sekund to zdecydowanie wystarczający czas na pożegnanie. Syn z bladym, coraz bledszym uśmiechem znika za drzwiami.
Po sześciu godzinach obgryzania paznokci podjeżdżam pod przedszkole. Mam ciary, kręci mi się w głowie i połknęłam tonę kamieni.
Pani A. woła syna, który z zapłakaną, smutną twarzą w te pędy opuszcza salę.
- Mamo, nie pójdę tu już więcej??? - rozpaczliwie krzyczy mi w obojczyk. Nie powtarza tego później ani raz. Trwa stopiony z matką przez kilkanaście minut. Uspokaja się, po czym rozpoczyna 3-godzinną opowieść o dzieciach, zabawkach, pani A. i dziewczynie z dwoma kucykami, która dwa razy go przytuliła (cel na dzień następny: namierzyć i zlustrować posiadaczkę dwóch kucyków).
Z temperaturą 37,2 dziecko zasypia o 18:00 i śpi na pełny zegar, budząc się kilka razy z płaczem.
Natłok emocji huczy mi w głowie, dziecku - jak sądzę - tę głowę rozsadza.
Wtorkowy poranek syn wita z szerokim na całą twarz uśmiechem, z wyszczerzonym zębem i unormowaną ciepłotą ciała. Zbiera się szybko i sprawnie, nie wspominając słowem, że nie pójdzie tam już więcej. Przypomina tylko, by koniecznie zabrać owce, butelkę wody i ulubioną książkę (Tupcio Chrupcio - Przedszkolak na medal...? - pytam, przemycając lekką sugestię; - E, nie. Może raczej Tupcio Chrupcio - Ja się nie boję...? - kwituje syn).
Wchodzi do budynku dziarskim krokiem, zdejmuje buty zaraz po tym, jak odnalazł własną szafkę oznaczoną żółtą kaczką. Naciska klamkę u drzwi do sali, po czym robi zgrabny w tył zwrot.
Pani A. bierze go w ramiona, tuli do siebie i ociera łzy.
- Niech pani się nie martwi, naprawdę - wypowiada uprzejme do widzenia i gestem zaprasza mnie do zamknięcia drzwi. Od zewnątrz.

---

Milion myśli na minutę, chudnę znowu z dnia na dzień, dokładnie jak przed rokiem. Nie ma tego złego, w sumie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz