7.09.2013

131

- To jest moja kolezana! - z ogromnym przejęciem i szeroko otwartymi oczyma syn wita na placu zabaw dziewczynkę z grupy. Wpatrzony jak w obrazek, podąża za nią krok w krok, zachowując jednak bezpieczny dystans 2 metrów. Koleżana reaguje na niego równie entuzjastycznie, jak na podmuch wiatru, niemniej syn się nie zraża. Suszę zęby widząc moje dziecko - dotychczas rzucające się do ucieczki na widok innych dzieci - szukające interakcji z rówieśnicą. Z rozanielonym uśmiechem obserwuje każdy jej ruch, celebruje dźwięk każdego słowa i śmiechu.
- To jest Amelia - mówi.
Kilka dni pobytu w przedszkolu zdziałało cuda w kwestii socjalizacji dziecka. Oraz nasiliło do granic emocjonalne rozchwianie. Radość miesza się z przerażeniem, dobre chęci ze znużeniem a ciekawość z brakiem poczucia bezpieczeństwa. Zaiste, wybuchowa mieszanka.
Piątego dnia, zawodząc żałośnie "tojużostatnidzieeeeń..." i ocierając łzy, syn wchodzi do sali na własnych nogach. Nie wciągany, nie wnoszony na rękach, nie prowadzony za rękę. Ogląda się za siebie, dzierży w dłoni bidon z sokiem jeżynowym i dokonuje ostatnich ustaleń w kwestii godziny odbioru, po czym zmierza do miniaturowego stolika i krzesełek, na których siedzą zapłakani, ale coraz bardziej spokojni, towarzysze przedszkolnej niedoli. Spływa na mnie nieoczekiwana fala spokoju, tsunami optymistycznego przeczucia, że nadchodzi sukces. Małymi krokami, bez fajerwerków i konfetti, ale nadchodzi. Wiem to.
Opuszczam mury placówki z bananem na gębie. Wracam po kilku godzinach, po raz pierwszy nie odliczając kolejnych sekund do wyjścia z domu. Pukam cicho w drzwi, pani A. z ciepłym uśmiechem na twarzy wychyla się na korytarz. Z sali dochodzą subtelne, kojące dźwięki relaksacyjnej muzyki. Schilloutowane maluchy pochrapują na leżakach, rozkosznie rozczochrane. Jesienne słońce, przefiltrowane przez kremową roletę, grzeje i dobrze nastraja.
Syn czuwa. Na sygnał pani A. spokojnie wychodzi z sali, po czym bez zbędnych ceregieli wraca po laurkę dla mamy. A potem jeszcze po kapcie. A potem po bidon. Wraca. Bez lęku, bez oporu, w zasadzie odruchowo. Niespiesznie zakłada tenisówki, ze spokojem planuje dalszą część dnia. Jest zrelaksowany do granic, jest u siebie. Trzaskam w myślach trzy żwawe hołubce i pogwizduję radośnie. Chwilo trwaj.

Żeby nie było zbyt pięknie - syn nie je. Niczego. Uczciwie to zapowiedział i jest konsekwentny. Nie weźmie do rąk, a tym bardziej do ust, żadnego przedszkolnego jedzenia. Żywi się więc przemycanymi pod stołem przez cudowną panią A. ciastkami zbożowymi i własną wodą bądź sokiem, w który z rana wyposażyła go matka. W związku z powyższym obiad zjada w domu, po powrocie. I pałaszując samodzielnie pomidorową z makaronem, kwituje:
- Amelia tes tak ładnie je.
AMELIA. Amelia brzmi w ustach syna z uczuciem. Inaczej niż Jagoda, inaczej niż Borys, inaczej niż Wiki. Wyjątkowo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz