Po całym dniu spędzonym w samochodzie, po weekendzie spod znaku rodzinnych odwiedzin, po dwóch kursach z garażu do domu (bo na raz nie da się zabrać walizki, torby z kosmetykami oraz trzydziestu słoików z przetworami, pięciu porcji pierogów, dziesięciu porcji kotletów i pudła wypchanego szarlotką, nawet przy pomocy czterech rąk)… A więc po tym wszystkim docieramy w końcu do domu. Nie chce mi się nawet myśleć o upychaniu tego w lodówce, zamrażarce i szufladach. Zrzucamy cały balast na podłogę w przedpokoju. Resztką sił docieramy do sypialni i padamy na łóżko.
To znaczy ja padam. Mąż pada na krzesło i odpala komputer. Ostatecznie nie widział go całe dwa dni, jakim więc prawem w ogóle się dziwię?
- Chodź tu do mnie... – wydobywam z siebie krótkie polecenie domagając się przytulenia i ledwo podtrzymuję opadające powieki.
Nie czekam ani chwili. Błyskawicznie zjawia się przy mnie i oplata mnie ramionami.
- Ale fajnie... – wzdycham – potrzebuję sobie tak spokojnie, w ciszy poleżeć i się zresetować… tak chociaż 5 minut...
- OK - odpowiada mąż i układając mnie sobie na ramieniu szybko dodaje – Daj stoper.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz