16.10.2009

9

Od dłuższego czasu zmagam się z o wiele za długo zaległą pracą, w związku z czym chodzenie spać w godzinach porannych, wstawanie w popołudniowych i utrata kontaktu z rzeczywistością są zupełnie oswojonymi już przeze mnie atrybutami codzienności. Załatwienie części spraw, jak małe poprawki w umowie z operatorem telefonii komórkowej, zostawiam więc mężowi, bo sama nie czuję się na siłach ani by o tym pamiętać, ani by wgryzać się w szczegóły, z którymi wypada się zapoznać przed ewentualnymi działaniami. Mąż spisuje się dzielnie, dowiaduje się – ze wszystkimi detalami – co, kiedy i jak należy załatwić i pewnego popołudnia informuje mnie, że najwcześniej za 2 tygodnie. Ma to związek z okresem rozliczeniowym, który musi się zamknąć, rozpocząć, albo coś. Nie istotne. Dziękuję mu w każdym razie za odbarczenie mojej głowy i skuteczną działalność.

Dwa dni później, z lekką nutką pretensji w głosie pytam, czy już dokonał zmian w umowie; bo przecież obiecał. Mąż patrzy na mnie z nieskrywaną obawą o to, czy aby na pewno ze mną wszystko dobrze. Jego mina błyskawicznie przywraca mi pamięć. Zdobywam się nawet na słowo "przepraszam", bo ostatecznie sobie nie zasłużył.
- Zrozum... Wiesz jaka jestem ostatnio zakręcona – umartwiam się nad sobą, by złagodzić skutki uboczne mojego roztargnienia.
- No... – zgadza się mąż – jak kozi bobek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz