18.06.2010

56

By zjeść, jak człowiek, obiad przy stole, przeciskam się między blatem a ustawionym tuż obok łóżkiem i zwiniętym w rulon starym dywanem. Sadzam na krześle tylną część ciała, wykonuję zwrot o 90 stopni i zgrabnie instaluję własne nogi przy nodze stołowej. Kwiatów nie podlewam, choć czuję w kościach, że im się marzy, bo kartony, elementy dziecięcego wózka i ogólnie pojęte graty, zniesione z przyszłego pokoju dziecięcego, skutecznie odcięły mi do nich dostęp. A kiedy rankiem wybieram się na kontrolne badania, odkrywam ze zdumieniem, że pojemniki na mocz utknęły w szafce przywalonej komodą i łóżkiem nieletniego, skórzaną torbą, kilkoma worami z ciuchami do lamusa i wielką reklamówą, pełną elementów dziecięcej garderoby (po kolejnym kumplu…).

Remont, proszę państwa. Stał się faktem i spędza mi sen z powiek. Nienawidzę remontów. Ogólnego zagracenia, zapylenia, zasmrodzenia i zmęczenia. I walenia pięścią w ścianę, dochodzącego z sąsiedniego mieszkania w reakcji na fakt, że raz na x lat zakłócam wielmożnym państwu spokój. Naprawdę nie szuram szpachelką po ścianie dla przyjemości. Ani nawet nie po to, by się odegrać za to, że w okolicach siódmej rano lubią się wyzywać od baranów i innej trzody, fundując pobudkę wszystkim wokół.

Tak więc wiję gniazdo. Naczytałam się sporo o syndromie i wcale się nie poczuwałam. I choć nasze wicie przypomina póki co totalną demolkę, to jednak zaprzeczać już nie wypada – wiję.
Wijemy we dwoje; można nawet powiedzieć, że mąż wije bardziej, bo konsekwentnie – odkąd moje stopy po kilkugodzinnych pracach remontowych spuchły jak banie – zabrania mi przekraczać próg dziecięcego pokoju, a raczej placu budowy, w który się ów pokoik przeistoczył. I nie pozwala szaleć ze szpachelką i zdrapywać ze ścian starej farby, choć się pławiłam w tej czynności z ogromną lubością (w porównaniu do poczucia własnej bezużyteczności, drapanie ścian jest naprawdę miłe).
Sam drapie, egoista, i szczerzy w uśmiechu zęby oglądając serię spotów reklamowych Leroy Merlin. I choć się zaopatrzyliśmy u konkurencji, wie, że jest bohaterem w swoim domu. Donoszę więc dzielnie memu bohaterowi kawkę z ciasteczkiem i wodę mineralną. Szoruję a następnie kroję w finezyjne kawałki arbuza. Układam jeden przy drugim na fajansowym półmisku i niosę memu bohaterowi.
Plask-plask – padają jeden po drugim na podłogę arbuzowe ćwierćtalarki, rozbryzgując się fantazyjnie po całej kuchni.
- K*&^% jego m!@#$ !!! – rzucam soczyście w kierunku niesubordynowanych plastrów owocu. Ciążowa niezręczność? Możliwe.

Ciąża i związana z nią wizja rychłego przeistoczenia się w matkę dzieciom nie wypleniła u mnie skłonności do nadużywania słów potocznie uznawanych za wulgarne. Zastanawiam się niekiedy, czy nie powinnam rozpocząć pracy nad sobą. Ale tylko niekiedy. I w sumie nie na poważnie. Wszak remont trwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz