Na pytanie jak się czujesz? (które ciągle pada z właściwą sobie regularnością) z przyzwyczajenia, jak sądzę, odpowiadam, że świetnie. Dobre sobie.
Gdzieś po drodze zapominam, że od kilku dni wreszcie wiem, co to jest zgaga. I nie opowiadam, że wzrost syna od pewnego czasu uniemożliwia mi wiązanie butów. I oddychanie. I podświadomie czuję, że niesmacznie jest się chwalić rozchwianą, rozjeżdżającą się i dość znacznie obolałą miednicą. Więc się nie chwalę. I mydlę towarzystwu oczy, że owszem, wciąż świetnie.
Nie zmienia to jednak faktu, że codziennie rano (tak, nad ranem również, wszak całej nocy się w dziewiątym miesiącu przecież nie przesypia) uprawiam zaawansowane prace umysłowe nad możliwie najmniej bolesnym i ryzykownym wydostaniem się z łóżka. Odchylam kołdrę, biorę głęboki wdech. Przygotowuję plac manewrowy. Z trudem przechodzę do bliżej nieokreślonego siadu i poszukuję wzrokiem rozrzuconych bez sensu stóp. Ze zdziwieniem stwierdzam, że wciąż są integralną częścią mojego ciała, choć mózg podpowiada coś zupełnie innego. Siłą woli i górnych kończyn doprowadzam nogi do ładu; układam obok siebie, równolegle, jak sztachety. Spojenie trzaska jak wysuszone drewno. Nie wiem, czy jestem jeszcze w jednym kawałku. Scalam się i zaciskając z bólu szczęki stawiam stopy na podłodze.
Idę. Dość pokracznie, ale idę. I co rano jest to zwycięstwo.
Wieczorem zaś leżę i obserwuję nowoczesne formy, jakie ostatnimi czasy przybiera mój brzuch. Syn naciąga mi skórę wedle własnej wizji i nie dba o to, że nie jestem z gumy. Boli. Wypina tyłek, głowę mości wygodnie na moim pęcherzu. Prostuje nogi i chce wypchnąć pięty przez mój pępek. Może łokcie?
Kiedy brzuch twardnieje po raz trzeci w dość regularnych odstępach czasu (i wcale nie tak znowu bezboleśnie), ogarnia mnie pusty śmiech. Prymitywna reakcja na stres, powiedzmy sobie szczerze.
- A torba niespakowana!!! – grzmi mąż.
Zaiste.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz