13.09.2010

74

Macierzyństwo pochłania mnie do tego stopnia, że o moich własnych, typowo babskich potrzebach przypominać musi mi mąż. I jest to niepokojące. "Jedź do haem i kup sobie ciucha" nie słyszałam jak żyję, dopóki nie narodził się syn. Teraz i owszem; zdarza się. Przy okazji wychodnego (tak, tak, kolejnego!) zahaczam więc posłusznie o rzeczoną sieciówkę i – a jakże – wychodzę z ciuchem. A nawet dwoma. Cóż z tego, że obydwa w rozmiarze 62 i rozpinane w kroku, skoro banan na twarzy…?

- A zrób mi zdjęcie… – kokietuję w przypływie nad wyraz dobrego samopoczucia, szczerząc w uśmiechu uzębienie i lansując się z trójkołowcem po osiedlowych alejkach.
- Zrobię ci – powiada mąż - jak pójdziesz do fryzjera.
Gotuję. Gula w gardle, żyłka pęka. Wyzłośliwiam się pospiesznie, posyłając syczącą wiązankę w stronę nikczemnika.
- No co ja poradzę – pogrąża się, choć pewnie o tym nie wie – że zrobiła się z ciebie szczota...
NC.

Ma szczęście, że pojednawcza dedykacja działa. Działa fantastycznie, w związku z czym pozwalam sobie posłać ją dalej, wszystkim obecnym tu mamom :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz