18.10.2010

78

Przyzwoitość nakazuje mi odszczekać te kilka pochopnie wygłoszonych sądów. Bo łatwy plan, proszę państwa, jednak działa i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przesypianie całych nocy przez syna mego pierworodnego właśnie jemu zawdzięczam. No, może pospołu z Debridatem, który ostatecznie wycisza nieco rozszalały układ pokarmowy i wyłącza opcję nocnego karmienia. Na 10 godzin. Ha.

"Zamiast wpychać mu coś do buzi, - poucza Tracy - wozić samochodem bądź sadzać na huśtawce lub którymś z owych diabelskich wibrujących fotelików (…), kładziemy dziecko do łóżeczka, tworząc wokół niego nastrój ciszy i spokoju. Co się wtedy dzieje? Dziecko oczywiście zasypia bez żadnych dodatkowych zabiegów."
BUAHAHA…!!! – konstatowałam błyskotliwie po przeczytaniu raz, drugi, trzeci owego fragmentu. Oczywiście zasypia zgrzytało mi w głowie nieprzeciętnie i działało na mnie jak płachta na byka. Bo co to znaczy, że zasypia; tak po prostu. I to jeszcze oczywiście.
Zarozumialstwa nie znoszę! – pieniłam się do momentu, w którym to mój osobisty syn wziął i oczywiście zasnął umieszczony w łóżeczku po pierwszych symptomach zmęczenia godzinną aktywnością.
Bo szczęśliwie posiadam zaprogramowaną opcję, że lepiej spróbować i żałować, niż żałować, że się nie spróbowało. I tak ja – kontestatorka wszelkich planów i szeroko pojętej organizacji – wdrażam łatwy plan i trzymam się go kurczowo, zlizując lukier z tych wszystkich chwil, kiedy dziecię wtulone w szmacianą owcę (tak, drżę, żeby się nie udusiło i biegam co rusz sprawdzać, czy oddycha) zasypia spokojnym snem. Albo żąda pożywienia co 3, lub nawet 4 godziny. W dzień!
Łatwy plan ma jedną wadę; trudność, powiedzmy. Nie działa wieczorem. Wieczorne zasypianie ma się nijak do dziennej drzemki, która nadchodzi ot tak i trwa dokładnie tyle, ile potrzeba, by ugotować obiad, wyprasować dwie pralki prania, albo napisać notatkę. Wieczorne zasypianie to krzyk, płacz, łupiący ból pleców, więdnące ręce i co najmniej trzy zmiany mama/tata/mama/tata/mama przy dziecięcym łóżku. I dwie godziny na zegarze. I niedobory cierpliwości także.
Całkiem prawdopodobne, że łatwy plan nie przewiduje zjawiska pod tytułem kolka. I – jak każdy plan – sypie się w mak, gdy dochodzi dodatkowa zmienna.
A kolka trwa w najlepsze. Otwieram trzecią butelkę Delicolu, zwiększam na powrót porcję enzymu. I tak jak przed miesiącem masuję mały brzuszek. Przebieram naprzemiennie nogami syna i noszę, noszę, noszę… Radykalne rozwiązanie znowu tłucze mi się po głowie. Ale przecież nie chcę. Tak, mam lekką obsesję laktacyjną. I tak, uwielbiam karmić dziecko, choć jeszcze półtora miesiąca temu obiecałabym królestwo za zgrabną wymówkę; za medyczną podkładkę wyciszającą wyrzut sumienia; przepustkę do bezkarnego pochłaniania maltesers, płatków z jogurtem i pecorino z czerwonym winem. Ale nie. Wolę katować własne potomstwo i czuć się pieprzoną Matką Polką.
Tłumaczę się sama przed sobą, że Bebilon też zawiera laktozę. A jeśli idzie o Nutramigen, to już wolę katować piersią.

---

- Chcesz sobie zrobić jakiś kolaż? – pyta nieoczekiwanie mąż znad sporego stosiku drobno podartych, a wcześniej przyczernionych nad płomieniem świecy, wydruków z kart kredytowych. O babraniu się w kleju, kolorowych papierach i świście nożyczek zdążyłam chyba zapomnieć… Aktualnie manipuluję pluszowym zoo na macie edukacyjnej, ciężkimi (taaak, coraz cięższymi) pampersami i bawełną skrojoną na 68. I żelazkiem, po tej bawełnie.
Im większe dziecko, tym łatwiej się prasuje.
Takie to teraz prowadzę przemyślenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz