13.12.2010

86

Zielonkawa rzadkość w pielusze, marudzenie okołowieczorne, ręce w buzi po łokcie i potok śliny na meblach, ubraniach i podłodze. I dwa białe szpikulce na dziąsłach dolnej szczęki. Inaczej – holistyczne ujęcie ząbkowania. Mimo niewygód i uciążliwości – puchniemy z dumy na okoliczność pierwszych siekaczy potomka. Dowiadujemy się także, że co jak co, ale sfotografowanie zębów wystających ponad linię dziąseł na wysokość (niskość?) dziesiątych części milimetra proste nie jest. Wszak nie niemożliwe

Ząbkujące pisklę, pozostawione w łóżeczku na czas zainstalowania deski do prasowania w sąsiednim pokoju i podłączenia do prądu żelazka (minuta? trzy?), zasypia niepostrzeżenie. Nie domaga się przytulania, kołysania, kneblowania silikonowym sutkiem, układania w ulubionej pozycji ani w ogóle żadnych zabiegów. Tak lubię najbardziej.

Włączam, jak zwykle przy prasowaniu, vh1. Rock your baby tym razem jakby nieaktualne; baby zasnęło było i tym samym nie znajduję powodu, dla którego miałabym słuchać Puszka Okruszka czy oglądać pląsającego Boba Budowniczego. Przesiadam się o kanał niżej i ląduję w towarzystwie mtv. Królowa Życia. Niedowierzam. Odzyskuję wiarę w popkulturę.
Po czym ją tracę w tempie ekspresowym, gdy amerykańskie Czarnookie Fasolki dopuszczają się zbiorowego gwałtu na szlagierze z Dirty Dancing. Nie, żebym osobiście ten numer jakoś szczególnie ubóstwiała, ale litości…
Przełączam się na Dzień Dobry TVN, po czym wciskam czerwony klawisz na pilocie.
Prasowanie samo w sobie bywa wystarczającym zajęciem.



Jak stara, tak głupia podążam – raz – w grudniu, – dwa – w niedzielę, – trzy – samochodem do galerii. Po raz pierwszy w życiu widzę, jak zapala się czerwone światło przy wjeździe na parking. Wraz z wyjazdem granatowego audi – gaśnie i ustępuje miejsca zielonemu. I zapala się znowu po wjeździe faceta przede mną. 1400 miejsc parkingowych okupowanych. Może 1300, zważywszy na wybitnych kierowców parkujących na dwóch miejscach jednym samochodem.
W Notabene moje nozdrza przeszywa kwaśny odór niemytego człowieka. Rozglądam się na bezczelnego i próbuję namierzyć źródło. Brak obdartusa, którego od razu można by uznać za winowajcę trochę mnie przeraża – czyli, że choć się ubrali wszyscy nienagannie, to ktoś jednak zapomniał o prysznicu. Tak z tydzień temu, lekko licząc.
Gdy trawersuję zatłoczony korytarz, nieco zagubiona strasza kobiecina atakuje mnie wiechciem wysuszonych gałęzi wierzby mandżurskiej. Trzyma je za plecami i beztrosko obraca się wokół własnej osi, kosząc wszystkich w promieniu metra. Nic nie mówię. Jest mi gorąco. Obładowana słoikami ze strawą dla nieletniego i paką pieluch galopuję do trzeciej z kolei księgarni w poszukiwaniu prezentu dla seniora rodu.
- Ma pani szczęście, został ostatni egzemplarz – oznajmia zadowolony z siebie pracownik księgarni. Zanim zdążę odetchnąć z ulgą, kierowniczka uświadomi go, że to tamtem zniszczony. I że nie ma.
- W K. mają 8 egzemplarzy, w B. ileśtam, gdyby pani zechciała podjechać – informuje mnie pracownica Empiku. Zechciałam. Jadę do K., bo bliżej (i szansa, że w 10 minut ktoś wykupi 8 sztuk raczej mała) i po kilkunastu minutach tamtejsza baza danych potwierdza radosną nowinę.
- Bardzo panią przepraszam – usprawiedliwia się zaraz potem kobieta, która jeszcze przed chwilą udała się po moją książkę – ale to są zaginione egzemplarze. Są w bazie, ale ich nie ma.
Bywa, że nie obejmuję umysłem pewnych zjawisk.

Mąż zamawia książkę przez Internet.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz