4.12.2010

84

Obstawiam, że syn obudzi się, gdy tylko otworzę przeglądarkę…
…wstukam w pasek adres bloga…
…się zaloguję…
…rozpocznę pisanie.

Otóż nie, wciąż śpi; książę. Podejmuję ryzyko obejścia się bez edytora. Dreszczyk emocji, mrr…



Na kilka minut przed popołudniową drzemką zostawiam syna w łóżeczku. Pod kołderką, równiutko ułożony, bawełniana owca przy policzku. Wzruszający obrazek. Wychodzę na krótką chwilę, po czym wracam, przywołana zniecierpliwionym postękiwaniem.
Syn leży; w poprzek. Drobi stopami po szczebelkach i tłamsi nimi ochraniacz. Po przeciwległej stronie głowa – zwieńczenie cienkiej, wygiętej w pałąk szyi – zaklinowana gdzieś między ósmym a jedenastym szczeblem. Jest jednak trochę dłuższy, niż łóżko szerokie.

- Jezusmaria!!! - emituję głośniej, niż potrzeba i ruszam na ratunek, bo na pierwszy rzut oka wygląda mi to na niemałą masakrę. Sekundę później stwierdzam jednak, że pomimo wszelkiej niewygody syn niezwykle ceni sobie przez przypadek zdobytą pozycję i z pełnym podziwem dla własnej motoryki kolekcjonuje nowe doświadczenia. Przestaję histeryzować i przyłączam się do peanów na cześć galopującego rozwoju małolata.

Leżąc na plecach, (matka, zlituj się, tej pozycji nienawidzę najbardziej!!!), syn kładzie głowę na boku, po czym odgina ją w tył, jakby za chwilę miał zamiar dotknąć czupryną do pieluchy. Wywija kończynami w szaleńczym tempie, przenosi ciężar ciała na jedną stronę i za wszelką cenę dąży do ułożenia na brzuchu. Popycham lekko palcem wskazującym zniecierpliwiony tyłek i - bęc! – cel osiągnięty. Nie, żeby opanował już czynność odwrotną – jakby nie było, pierwszą w rozwojowym kalendarzu – bynajmniej. Położenie się na plecach z własnej, nieprzymuszonej woli, raczej mu nie grozi.



Zmęczeni listopadowymi kursami po rodzinnych stronach, pakowaniem miliona tobołów i rozbudowaną logistyką wyjazdów postanawiamy kolejny weekend spędzić na własnych śmieciach. Miotana nie wiem jaką motywacją przychylam się ku myśli, by może jednak… tam i z powrotem… mały weekendzik, myk-myk…
- Ale wiesz – zagaduję męża - jak nie masz ochoty, to powiedz, nie ma problemu. Możemy zostać. Nie chcę, żebyś to robił tylko dla mnie.
- Ja, kochanie, jestem w stanie baaardzo wiele dla ciebie zrobić
– powiada z nadęciem mąż.
- O, na przykład – ilustruje po chwili wypowiedź - dziecko ci zrobiłem.



A skoro już o zrobieniu mowa…
W rok po tym, jak syn za pośrednictwem mało wyszukanego kodu kreskowego i równie mało wyszukanych objawów spod znaku porannych mdłości oznajmił, że oto jest, patrzę na czteromiesięcznego chłopca, który z właściwą sobie gracją pochłania pierwsze w życiu kęsy jabłkowego musu. Otwiera usta i zawsze w ten sam sposób krzywi się przy pierwszej łyżce. A potem zajada i popędza mnie, gdy za długo zwlekam z kolejną dostawą. Poprzestaję na trzech łyżeczkach, choć zjadłby, jak sądzę, trzy kubeczki.
Więc patrzę na tego chłopca i nadal trochę nie ogarniam… że jest, że nasz, że każdy miesiąc z nim, to jak szybkie 5 minut…
No nie ogarniam.



I wciąż śpi. Bez save’owania, bez edycji na trzy raty… Szaleje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz