12.01.2011

88

Jak na ironię… Czytam pierwszy akapit poprzedniej notki. Los mi zagrał na nosie, pokazał środkowy palec.

W głębi nocy ze snu wyrywa mnie kaszel. Zawirusowana krtań nie brzmi dobrze, szczególnie gdy liczy sobie ledwie 5 miesięcy. Katapultuję się spod kołdry, sekundę później stoję nad łóżeczkiem i patrzę. I słucham. Kolana mi się mimowolnie uginają, gdy syn serwuje kolejne szczekające dźwięki. Pomna własnej chorobowej przeszłości drżę na myśl o tym, co może być dalej i usiłuję przepędzić z myśli obraz nieprzytomnego niemowlęcia. Do rana pozostaję w dziecięcym pokoju, próbując złapać choć chwilę snu. Najmniejszy nawet szmer zza drewnianych szczebelków zapala mi czarwoną kontrolkę i stawia na równe nogi.

Tak samo kruchy, jak i silny organizm nieletniego regeneruje się w zaskakującym tempie. Na wizycie w przychodni następnego dnia rano próżno czekać na krtaniowe popisy. Leki dostajemy na wyłącznej podstawie wywiadu z rozhisteryzowaną (acz skrzętnie się z tym ukrywającą) matką. Matką z pięciomiesięcznym doświadczeniem w roli i żadnym doświadczeniem w infekcjach dziecka.

I kuźwa nie mogło się zacząć katarem? Nie. Od razu z grubej rury.



Żeby matki nie dobijać tak bez znieczulenia, syn postanawia, prócz pierwszej infekcji, odfajkować kolejny kamień milowy w rozwoju motorycznym. Siedzi dumny jak paw, wypinając pierś do przodu i zgrabnie balansuje ciałem, unikając wywrotki przez kilka(naście?) dobrych minut. Rozdaje przy tym filmowe uśmiechy i rozbraja otoczenie.
Jest lepszy, niż telewizor.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz