19.01.2011

90

Miesiąc bez kolki to najwyraźniej wszystko, co syn był w stanie mi zaoferować. Półrocze za pasem, a dziecię wije się jak piskorz. Rano, wieczór, we dnie, w nocy. Dwugodzinne szarże gazów w nieletnim jelicie rozwalają dokumentnie całą, do tej pory nienagannie wyregulowaną, dobę. Syn budzi się w godzinach, w których dotychczas zasypiał, zasypia głównie wisząc na ramionach matki (czego jeszcze kilka dni temu nie praktykował) i podjada o kompletnie nieprzyzwoitej dwudziestej trzeciej tudzież piątej rano. I płacząc, wpada w kilkusekundowe bezdechy, na które nie umiem się uodpornić i reagować inaczej, niż histerią. Nienawidzę.



- 37 i sześć, prawie – obwieszcza mąż, odczytując wynik na termometrze. – Boli mnie każda kość.
Wywracam oczami, przytłoczona kolejną inwazją wirusów na nasze M i koniecznością ponownego wdrożenia nadzwyczajnych środków ostrożności. Młody wciąż nie wysmarkał do końca poprzedniej infekcji, a termin szczepienia zbliża się nieubłaganie.
Swoją drogą, nie pamiętam, byśmy kiedykolwiek wcześniej popisywali się tak kiepską kondycją układu odpornościowego. Nieprzespane noce zbierają żniwo?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz