21.03.2012

121

Dziecko werbalizujące to jakby level up w relacji. Inna epoka. To jak granie w tenisa na wypasionym korcie po roku odbijania piłki od ściany ciasnego pokoju.

- Cio to? - pyta syn wskazując palcem na plastry rzodkiewki, którymi szczelnie przykryłam kromkę chleba z twarogiem.
- Rzod-kiew-ka - odpowiadam dużymi literami, z teatralną dykcją, mając na uwadze skomplikowane brzmienie słowa.
- ...aaaaAaaha - kwituje młody. Wbija uzębienie w kanapkę, odgryza tyle, ile jest w stanie pomieścić w ustach, po czym robi coś - nie wiem co - co sprawia, że kanapka ląduje z plaskiem na talerzu, rzodkwią do dołu, rzecz jasna. Wybuchamy śmiechem, nie zważając na dziecięcą paszczę pełną jedzenia.
- Jaja! - powiada syn, zanosząc się śmiechem.

Trafne umiejscowienie w kontekście to mój ulubiony aspekt dziecięcej wypowiedzi. Podobnie jak nieoczekiwane wygłaszanie tego, co zasłyszane dawno temu zaległo w meandrach pamięci i przez długi czas pozostawało uśpione.

- Kurrr...cze! - bluzgam przytomnie wersją lajt na okoliczność poparzenia prawej dłoni rozgrzanym uchem gara. Z jakąś zupą - zapewne. Zupa jako nieodłączny atrybut matki dzieciom. Dziecię rozporządza pojazdami kołowymi, powodując co rusz kolizje autobusu z większym od niego jakieś 3 razy samochodem. Więc rzucam to nieszczęsne kurczę, na co nieletni, jak ulał wpasowując się w klimat, dorzuca:
- bladiii....!

- Ja to się obawiam, że on będzie umiał przeklinać, zanim pójdzie do chrztu - wyartykułował swego czasu pradziadek S., zwany od niedawna Tasiem. A przyznać trzeba, że miało to miejsce jeszcze w okresie zamierzchłego niemowlęctwa syna.
Prorok jaki, czy co?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz