8.11.2010

80

Przed wyjazdem w długą podróż, na długo, nachodzą mnie dziwne lęki, które nigdy wcześniej (czytaj przed erą syna) nie zaprzątały moich myśli. Śmierć jako jeden z normalnych, nieodwołalnych etapów życia zaczyna jawić się jako zgroza. Coś zmienia mi się w psychice. Czynnik macierzyństwo pozostaje jedynym logicznym wytłumaczeniem dla tych kompletnie nielogicznych zmian.
- Zaczynam bać się śmierci. Tylko dlatego, że nie wyobrażam sobie zostawić go tu samego. Nie poradziłby sobie… – dopinając ostatnie bagaże powierzam mężowi własne przemyślenie; dość intymne, jak sądzę, i z kategorii tych, nad którymi lubimy się pochylić; poroztrząsać.
- Aha, czyli dopóki byliśmy we dwójkę, to o mnie nikt się nie martwił; jak ja sobie poradzę…? – z empatią słonia w składzie porcelany odpala mąż. Obłaskawiam go wizją powtórnego ożenku z kobietą-ideałem, przy której na pewno nie miałby czasu na smutki.
- To o syna też się nie martw. Już ja mu znajdę jakąś mamusię.
I szczerzy się tak po prostu; obładowany bagażami beztrosko zbiega do garażu. I zostawia mnie z tą egzystencjalną dziurą w myśli.

Wsiadam posłusznie do samochodu, tuż obok syna. Tkwi uwiązany w foteliku. W którymś momencie życia zaprzestał protestów w tej materii i przyjął do wiadomości zasady bezpiecznego podróżowania. Nie wiem, w którym momencie.
Zarzucam na budę fotelika chustę, by osłonić małe oczy przed ostrym, jesiennym słońcem. Tak samo jak przed miesiącem; chusta świetnie się sprawdza. W pamięci mam drzemiące w jej cieniu dwumiesięczne niemowlę, absolutnie niewzruszone obecnością dodatkowego gadżetu.
Ze zdziwieniem odkrywam, że przy niemowlęciu trzymiesięcznym chusta posiada marne szanse na pozostanie w miejscu. Syn, zamiast z ulgą odnotować odcięcie od nadmiaru bodźców i przymknąć szanowne powieczki, otwiera oczy w osłupieniu i sięga dłonią po frędzel arafatki. Po chwili chusta opada mu na stopy.
Przeżywam fascynację tempem rozwoju. I wracam wciąż do zdjęć sprzed trzech miesięcy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz