29.11.2010

83

A więc pozamiatane. A raczej dokładnie odwrotnie – w ogóle nie zamiecione; chodniki zawalone białym paskudztwem, horyzont gdzieś się zagubił pomiędzy białym niebem a białym gruntem. Koszmar powrócił, niech go cholera. Zawsze tak robi, że nie ma go całe miesiące, a potem spada w jedną noc, ot tak, bez pieprzenia się w konwenanse. I zawsze przychodzi ten moment, że podniesienie rolety okiennej grozi nagłym atakiem depresji.
Szczęśliwie posiadam dziecko. A dziecko, jak się okazuje, jest świetnym antidotum na wszelkie nieszczęścia; ze śniegiem na czele. I podnoszę tę nieszczęsną roletę, i patrzę w te zaspy, w te samochody, które bawią się ze swoimi właścicielami w swoiste "zgadnij, gdzie jestem", i zaraz potem zerkam na syna – wisi na moim ramieniu z szerzej niż zazwyczaj otwartymi oczami, zalicza kilkuminutowy opad szczeny i PATRZY. Prawie nie mruga, zastygł w bezruchu. PATRZY. Bez wątpienia zczaił, że coś jest nie tak. Nie śmieje się, nie zdradza ni krzty entuzjazmu.
Tak, synuś mamusi. Ze śniegu nie należy się cieszyć. Przenigdy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz