17.11.2010

82

- Pa, synku… – rzecze czule mąż do potomka, wychodząc rano z domu. Ten, rozłożony niczym książę na macie pełnej afrykańskiej fauny, patrzy tęsknym wzrokiem za ojcem, po czym od niechcenia odwraca głowę i wzdycha ciężko nad swym losem. Łudzę się, że i nad moim – samotnej przez 9 godzin matki. Ach, te kąpiele w pojedynkę (poczekaj synku, mama tylko rozłoży stelaż/wannę/no nie płacz, pobawisz się krową? nie?/naleję wody/już już, tylko przygotuję ręcznik/a gdzie twoja myjka?/synku poczekaj, już cię rozbieram/no szybciutko, wyjmij piąstkę z buzi, bo woda stygnie… and so on.)
Pluszowy słoń niemrawo dynda nad głową syna. Ma szczęście, że wciąż dynda, bo ostatnimi czasy trend jest taki, by słonia konsekwentnie urywać. Dobrze, że na rzepie.

Pędem do wiedzy tłumaczę niepohamowaną chęć eksplorowania przez syna regału z literaturą naukową. Niesiony na ręku wyciąga ramiona w kierunku książek i z pasją obmacuje ich grzbiety. Notorycznie strąca przy tym z półki pluszowego misia, który zasłania istotną część zasobów.

Strąca mogłoby się w zasadzie odnieść do bardzo ogólnie pojętej aktywności syna. Ofiarą padają klucze cioci A., które zaległy u nas od wakacji (i też zasłaniają książki) oraz wszelkiej maści papiery. Padłyby zapewne i talerze, które przyciągają uwagę nieletniego niezwykle silnie. Oraz obrusy (i nie ważne, co na nich). Na szczęście matka czuwa (nie synku, czajnik jest gorący, teraz nie wolno dotykać/nie kochanie, szklanka mogłaby się rozbić, nie ruszaj). Póki co, czuwa.


Wracając; niczym wszak nie potrafię wytłmaczyć obsesji na punkcie nocnej lampki-gwiazdki. Dzień kończy się i zaczyna swoistym misterium, w którym to istnieją tylko syn i lampka; świat zatrzymuje się i znika, poza nimi nie ma nic. Lampka nie musi świecić. Wystarczy, że jest. Na jej widok syn zamiera, uwalnia pełen miłości uśmiech a chwilę później szaleje – podskakuje wzorem piłki ping-pongowej i gibie się niebezpiecznie na moich rękach. Z trudem opanowuję wierzgające, rozemocjonowane 7,5 kilograma (circa). Tylko tatuś jest tak wspaniały, że wynosi syna ponad poziom swych barków i prowadzi go na spotkanie trzeciego stopnia z plastikową obudową lampki. Z odległości 20 centymetrów musi wyglądać iście bajecznie. Na karb tego zwalam więc wczorajszy wybryk syna, kiedy to wisząc na moich ramionach ośmielił się wyciagnąć ręce ku ojcu i gestem nie pozostawiającym cienia wątpliwości zarządać transferu. Cios poniżej pasa, ot co.



Jeśli pierwszy deszczowy dzień listopada przypada siedemnastego, to dziwi mnie, dlaczego rokrocznie trąbi się o zimie stulecia, a nigdy o jesieni. Ani lecie. To dobry rok, chyba.
I jeszcze bezśnieżną zimę poproszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz