16.06.2011

100

- …aaak! - obwieszcza syn zdecydowanym, głębokim głosem i wyciaga palec wskazujący w kierunku brodzącego w trawie gołębia. Buja się na huśtawce, beztrosko macha obutymi w sandały, rozmiar 21, nogami. Ptak krąży przy pobliskiej piaskownicy, leniwie podjada to, co znajdzie wśród zielonych źdźbeł.
- …AAAK…!!! – powtarza dobitniej syn, gdy zagapiona w przestrzeń nie reaguję dość entuzjastycznie na ornitologiczne odkrycie. Marszczy brwi, patrzy we mnie z wyrzutem, z tym spojrzeniem, które żąda: "no doceń!"
- Tak, to jest ptak! Pięknie pokazałeś. – W rzeczywistości naprawdę mnie tym fascynuje. Że rozpoznaje gołebia i srokę jako przedstawicieli tej samej gromady. Że je nazywa, że je wszędzie dostrzega (dosłownie wszędzie, …aaak! wypowiada na każdym spacerze milion siedemset razy), że taką czuje pasję w odkrywaniu świata.

Buczący dźwięk przerywa nam miłą pogawędkę o naturze. Syn nieruchomieje. Jedynie gałki oczne błądzą od prawej do lewej, jakby chciały wskazać uszom źródło hałasu. Lokalizuje go bezbłędnie. Na północno-zachodnim niebie połyskuje odrzutowiec Lufthansy. Syn uśmiecha się, nadal siedząc w huśtawce nieruchomo. Patrzy w kierunku lotniska i odprowadza wzrokiem podchodzącą do lądowania maszynę.
- Łot! Łot! - komentuje mi na bieżąco rzeczywistość i współdzieli ze mną uwagę, skupioną na samo-Łocie. Wieczorem, siedząc na nocniku, gromadzi u swoich stóp wszystkie możliwe książki, w których pojawiają się samoloty. Stuka palcem w ilustracje i trenuje aparat mowy. Z łotu powoli wyłania się lot.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz