20.06.2011

102

Drobne, choć blisko jedenastokilowe ciałko zapakowane li tylko w niebieskiego, pływackiego pampersa, przywiera do mojego, nieważne-ilu-kilogramowego, mokrego ciała. Wchodzimy tak zlepieni na halę basenową. Huk hektolitrów wody, wrzaski i piski nieletnich, porykiwania upominających mam i ojców. Typowa niedziela na basenie.

Syn, mocno już poirytowany wizytą w gorącej, zaparowanej i ciasnej szatni, wpada w stan ducha bliski histerii. Oplata mnie kurczowo kończynami, chowa się pod obojczyk. Wyje. Wyje nie na żarty, jest spanikowany, zdezorientowany i – co najgorsze dla matki dotkniętej totalną obsesją na punkcie pływania – ewidentnie nieszczęśliwy.

Przyklejam uśmiech do twarzy, mantruję wprost w lewe ucho młodego, że spokojnie, że fajnie, że zobacz, ile dzieci, chluuup…! Zanurzam nas w brodzikowej zupie, podskakuję na ugiętych nogach. Chwilowo nie dbam o pokraczny look. Fazę oswajania wzięłam sobie za priorytet nadrzędny z nadrzędnych. Mąż z równym mojemu zaangażowaniem animuje cieczą i chlapie brzuch syna delikatną falą.

Syn wyje. Wśród kropel chlorowanej wody na jego policzkach odnajduję dwie; słone takie… Naprawdę jest nieszczęśliwy. Cierpię i oswajam konsekwentnie, przechodząc siebie w pomysłach na uatrakcyjnienie tortur, jakimi niewątpliwie stał się plan uszczęśliwienia dziecka i otwarcia nowego rozdziału w jego życiu.

Zza pleców atakuje nas nagle kolejne źródło decybeli. Dwumetrowa fontanna, kształtem przypominająca gigantyczną pieczarkę i dotychczas nieczynna, wypuszcza wokół siebie kurtynę wody. Stwierdzam w duchu, że no to pozamiatane, gdy tymczasem…

- Dać! Dać! Dać! – piszczy, nie mówi, syn i z trudem łapiąc powietrze po wyczerpującym, piętnastominutowym szlochu, wyciaga rękę ku fontannie. Chce ją wziąć garściami, skąpać się w niej i wejść pod płachtę wody. Przedzieramy się do wewnątrz, wodospad tłucze się wokół nas, a syn jest nagle najszczęśliwszym dzieckiem na świecie. Mąż i ojciec ofiarnie a-kuka zza wodnej zasłony. Syn śmieje się w niebogłosy, otwiera paszczę najszerzej jak może i błyska sześcioelementowym uzębieniem.

Przez kolejne pół godziny taplamy się w wodzie niczym banda dzieciaków. Z nieschodzącym z twarzy uśmiechem kisimy się we trójkę w jacuzzi. Jesteśmy jedną z tych rodzin z obrazka pod wyświechtanym tytułem wspólna niedziela. Uroczą familią, spędzającą radosny i beztroski czas na wspólnych aktywnościach.

Naprawdę jesteśmy.

A potem wracamy do rzeczywistości.

Siedzę na Czarnym Mariuszu, jakkolwiek to nie brzmi. Głaszczę dłonią zmęczoną intensywnością dnia twarz syna. Ten skubie palcami obu dłoni róg przytulanki. Pyk-pyk-pyk… ssie smoka i powoli skleja powieki. Otwiera lewe oko, by sprawdzić, czy wciąż siedzę. Skoro jestem, odwraca się gwałtownie na lewy bok i, nieruchomiejąc w sekundę, zasypia.

- Myślisz, żeby które meble przewieźć…? – pytam męża, patrząc nostalgicznie na serię Leksvika. Leżymy na łóżku. To samo miejsce od ośmiu lat. Od jakichś trzech tysięcy dni… Tych, jak to się poetycko mawia, najpiękniejszych w życiu. Widmo przeprowadzki, zamiast uskrzydlić, przytłacza. Cierpię, odbierając synowi tramwaje, które kocha ponad życie, samoloty podchodzące do lądowania na oddalonym o 20, a nie o 200 km, lotnisku i wszystkie te znajome kąty, w których upadał, trenując samodzielne wstawanie, w których siadał po raz pierwszy i które własnym brzuchem, na wysoki połysk, wypolerował przy wprawkach w raczkowaniu.

I wyzwanie sobie stawiam, by tego paskudnego uczucia na niego nie projektować. Dać mu szczęście w zamian za te samoloty. Jakoś muszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz