26.06.2011

103

Organicznie nie znosi tego wieczornego smarowania. Tego chłodnego, wilgotnego dotyku, albo tej lepkiej konsystencji, albo tego wcierania. W skórę twarzy, nóg, pleców… wszystkiego. Więc co wieczór odstawiam cyrki strojąc miny, wymachując pozytywkami, pluszowym młotkiem z dzwonkiem w środku albo śpiewając taa-do-rot-ka. Przemawiam czule acz zdecydowanie, odwołując się do zdrowego rozsądku syna. Przechwytuję uwagę usilnie kierowaną w rejon zmysłu dotyku. Walczę o sekundę bezruchu i o zachowanie choć średnio dobrego nastroju. A jednak jęczy co wieczór i zmierza konsekwentnie ku spazmom i szlochom.

Skazanie na porażkę zawdzięczam nie tyle własnej nieudolności, co orientacji syna na jeden, szczególny cel, który następuje tuż po.

BUTLA.

Right here, right now, bo w przeciwnym razie…

A tu jeszcze to smarowanie.

I ma w końcu tę butlę, ssie łapczywie, zaciskając kurczowo dłonie wokół dwustu czterdziestu mililitrów czegoś, co udaje mleko. Pot skrapla mu się na skroniach i nosie. Naprawdę zawzięcie walczył z tą cholerną mazią. Delektuje się chwilą spokoju i, (mam nadzieję, choć nie mogę uwierzyć) tym, co w butli.
Mąż przygotowuje na rano garnitur. Obrzuca spojrzeniem marynarkę i koszulę. Ujmuje w dłoń krawat, by chwilę później podejść do pochłoniętego jedzeniem syna i zamajtać mu nim tuż przed nosem.
- Nie przeszkadzaj mu, jak je! - rzucam bulwers i zabijam wzrokiem; matka lwica.
- A on mi przeszkadza. – odpowiada mąż tonem urażonej, nadąsanej księżniczki.
Najgorsze, że w sumie zgodnie z prawdą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz