13.01.2010

14

Przyznać trzeba, że wspomnienia z jednego tylko, drugiego miesiąca ciąży, są tak obfite, że nie wiadomo, od czego zacząć. A w między czasie końca dobiegł również i trzeci, niemniej nie tak porywający, jak drugi.
Na przekór logice, może by tak zacząć od tyłu.

Na początku 13. tygodnia centymetr krawiecki twierdzi, że mamy nadprogramowe kilkanaście milimetrów. Łazienkowe lustro wydaje się potwierdzać diagnozę; wprawne oko męża – również. W zmowie w centymetrem pozostają także moje dżinsy, które nagle postanowiły przestać zjeżdżać mi z tyłka. Waga jest bardziej litościwa (może to solidarność z uwagi na rodzaj żeński) i wskazuje, że przez ostatni miesiąc przybyło mi tylko 0.1 kg. Pozostaję jednak rozsądna i rezygnuję ze zbyt uproszczonych obliczeń matematycznych, że skoro tak, to w lipcu przybędzie mi maksymalnie kilogram. Wkładam to między bajki, łamiąc sobie zęby na czwartej już dziś landrynce.

Na przełomie 11. i 12. tygodnia dobrze jest stwierdzić, że herbata imbirowa przestała być niezbędnym wyposażeniem kuchennej szafki i toreb podróżnych, podczas gdy przez ostatnie 6 tygodni bezdyskusyjnie warunkowała fakt wstania z łóżka i nie porzygania się na tę okoliczność. Podobnie jak kromka chleba z byle czym, byle tylko coś. Przyjemnie jest wstać o własnych siłach, dotrzeć do kuchni bez odruchowego zatykania dłonią ust i przygotować sobie apetyczną kromeczkę z bryndzą. Właśnie z bryndzą, bo słone rządzi. Ale bez przesady. Landrynki też się, jak widać, pojawiają w jadłospisie.

W 10. tygodniu wypada Boże Narodzenie. A więc choinka (jako wciąż najmłodszej w rodzinie przypada mi w udziale wątpliwy zaszczyt obwieszania jej błyskotkami), a więc całodzienne gotowanie, a więc dziadkowie, przyszli dziadkowie, przyszła ciocia i przyszły wujek. I przyszli rodzice, i przyszłe Dziecko, rzecz jasna. Pomimo, że święta, trudno oprzeć się wrażeniu, że w centrum zainteresowania całej rodziny zdecydowanie pozostaje mój brzuch, a konkretnie jego mikroskopijna zawartość. A więc podręczniki obsługi niemowląt, a więc pierwsze spodenki i pierwsza sukienka (bo nie wiadomo, co się bardziej przyda), a więc biało-różowy kocyk w lokomotywę pod choinką. Jest miło, a ja boję się, żeby nie zwariować. Ciążowego wyprostu zwojów mózgowych boję się najbardziej. Bardziej, niż przeszło 10-kilogramowego przyrostu masy ciała.

Zaraz po świętach mam wychodne. Coroczne, okołoświąteczne spotkanie mojej licealnej klasy tradycyjnie wypala i idziemy pić. Normalni ludzie alkohol, ja herbatę truskawkową, czym wzbudzam powszechne zainteresowanie. I już wszyscy obecni wiedzą, że będą wujkami/ciociami. Ponieważ na stanie mamy dwie matki plus jedną planującą i jedną w ciąży, temat rozmowy zostaje zdominowany przez skurcze parte, rozwarcia i zakażenie po niecałkowitym odklejeniu się łożyska. Chcę do domu.

W 9. tygodniu wertujemy z mężem stronice allegro, bogato wyposażone w odzież ciążową. O niektórych jej odmianach dopiero się dowiaduję i w przypływie rozemocjonowania zamawiam trzy sztuki odzieży. Nie wiem kiedy ją założę, bo póki co, nie mam na co.

Okres od 6. tygodnia, a więc od czasu, kiedy Dziecko dało po raz pierwszy o sobie znać do opisanych powyżej wydarzeń, sprowadza się do leżenia plackiem od momentu otworzenia oczu do – mniej więcej – 15:00, czasem 17:00. Zwykle w tych godzinach przechodził mi poimprezowy kac. Tym razem ustępują ciążowe mdłości.

Ogólnie rzecz biorąc, dziecko – nawet jeśli ma nie więcej, niż kilkanaście milimetrów – posiada niewyobrażalną moc sprawczą. Owija sobie świat swojego inkubatora wokół małego paluszka (a posiada je już bodaj od 9. tygodnia życia) i z powodzeniem rozporządza wszystkim i wszystkimi wokół. Łącznie z tym tu blogiem, którego główny bohater jakby zszedł mi dziś na drugi plan...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz