25.01.2010

19

Już na pół roku przed godziną zero stwierdzam, że to wcale nie za wcześnie na rozpoczęcie rekonesansu w świecie dziecięcych bolidów. Gondolki, parasolki, adapterki, dmuchane koła contra plastikowe. W głowie huk a wzrost dezorientacji wprost proporcjonalny do czasu spędzonego na stronach z wózkami. Mąż daje radę lepiej, niż mogłam się spodziewać i – co tu dużo mówić – lepiej, niż ja. Zadaniowa orientacja i męski pragmatyzm zdecydowanie bardziej sprawdzają się w tego typu zawiłych sytuacjach, niż moja odwieczna abulia.
Tak więc udało mu się wyperswadować mi egzemplarz, za który zasadniczo mogłabym kogoś zagryźć, byle go mieć. Osobiście poczytuję mu to za wielki sukces (choć porażka uwiera jak fix), a nasz syn niewątpliwie obdarzy tatę wdzięcznością, gdy zda sobie sprawę, że zamiast płynnej jazdy na dużych, pompowanych kołach, wyrodna matka chciała mu zafundować sztywną wytrząsarkę na skrzypiących plastikach. Bo była piękna. To akurat nie podlega kwestii i nawet mąż przyznaje mi tu rację. Uroda wszak to nie wszystko i tym oto sposobem mamy pierwszy sojusz ojca z synem. Drugi czai się tuż za rogiem, bo w kwestii imienia jestem konsekwentnie urabiana i z dnia na dzień odkrywam, że urabianie przynosi zamierzony efekt.
Ustępowanie bolało mnie od zawsze, ale jest coś pociągającego w zdecydowanym i stanowczym mężczyźnie. Reasumując można zatem pokusić się o wniosek, że i tak ostatecznie to ja na tym zyskuję, bo nie ma nic smutniejszego, niż mąż-pantofel :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz