16.01.2010

15

W klasycznym rozumieniu tego pojęcia, ciążowych zachcianek kulinarnych nie posiadam. Nie terroryzuję męża o ikeowe ciasteczka imbirowe nad ranem, ani też nie błagam o śledzie z czekoladą o północy. Jedynym must have jest śniadanie zjedzone nie później, niż 30 minut od przebudzenia. W przeciwnym razie Dziecko stosuje focha i zagrywa kartą mdłości.
Niemniej jednak, zdarzają mi się odkrycia, jak to sprzed kilku tygodni, gdy jedna z szuflad w mojej pamięci smaków gwałtownie się otworzyła i zaprogramowała mnie na draże kakaowe – dokładnie takie, jak te, które po raz ostatni jadłam co najmniej 10 lat temu. Mąż otrzymał więc dyspozycję nabycia rzeczonych draży, niestety kolejne wizyty w różnych sklepach potwierdzały tragiczną wiadomość, iż draży nie ma. Wyparowały, nie produkują, pochowali je gdzieś przede mną. W każdym razie nie ma.
Gdy kilka dni później zaczynałam już tracić nadzieję, otrzymałam najpiękniejszego z możliwych MMSa od męża, który akurat robił zakupy.

Gdy emocje opadły, nadeszła smutna chwila prawdy. Draże, owszem, są, ale niespecjalnie nadają się do spożycia. Obecność w składzie wyrobu czekoladopodobnego tak jakby je dyskwalifikuje.
Wcale nie są takie, jak te w moich wspomnieniach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz