23.04.2010

41

Swoją wewnątrzmaciczną studniówkę dziecko przeżywa zdecydowanie na galowo. Wśród szelestów celofanów, wśród rytmów podkarpackiej ludowizny, w koktajlu wód toaletowych, wśród aromatów ciast, mięs i wśród wyziewów alkoholowych. Przeżywa ją skryte pod draperią mojej pseudoweselnej kreacji. Skryte na pozór, bo jednak wyeksponowane. Na dudnienie orkiestrowych bębnów, na obmacywanie przez obce osoby, na parkietowe poczynania matki i na wrzynającą się bez litości gumę od rajstop (poniewczasie przypominam sobie o istnieniu takiego wynalazku, jak pończochy).
Ale, co ważne, przeżywa. Daje radę i nie protestuje. Pozwala matce pozostać przez 11 godzin w obcasach (niewysokich, ale zawsze) i spróbować, czy razem z ojcem potrafią tańczyć walca. Nie potrafią.
A matka? Cóż, też przeżywa - swoje pierwsze w dorosłym życiu wesele alcohol-free. I też daje radę. Wypija co prawda podczas imprezy około 3 litrów mineralnej z cytryną (bo coś przecież pić trzeba), ale spisuje się dzielnie. Mało tego – wkracza w stanie trzeźwości absolutnej na parkiet, co przy jej oporach, tanecznym beztalenciu i świadomości poziomu własnych kompetencji, stanowi nie lada wyczyn.

Rankiem wstaję zupełnie rześka, łykam posłusznie codzienną porcję sorbiferu, biorę prysznic i niespiesznie się ubieram.
- Ale ślicznie wyglądasz… Tak świeżo. – wita mnie tymi słowy ojciec mojego dziecka, gdy wychodzę z łazienki.

Dziwna sprawa, ale w czasach sprzed epoki syna, na poimprezowym kacu, tego typu uwag nie zdarzało mi się słyszeć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz